Nasz synek, zapytany co chciałby dostać na trzecie urodziny, odpowiedział bez namysłu – samochód. Ale w Grecji samochód jest mało praktyczny. O wiele bardziej przydaje się skuter. Albo prom. Ale po namyśle postanowiliśmy podarować Chruczkowi wyspę. I to aż na dwa dni.
Podczas naszej podróży po Grecji, z premedytacją nie robiliśmy żadnych planów na więcej niż 24 godziny do przodu. Dało nam to rzadką możliwość, by realizować pomysły, na które byśmy nie wpadli, w zaciszu domowym, planując wyjazd przy kuchennym stole.
Nie wpadlibyśmy na przykład na to, że nasz synek zakocha się w promach.
Odkąd tylko zaczął cokolwiek rozumieć – kocha samoloty. To jest jasne. Ale promy? Potrafił na Poros stać przez pół godziny na balkonie i komentować manewry małych, lokalnych promów. A potem niemal oszalał ze szczęścia, gdy wsiedliśmy na „wielki” prom. Biegał jak oszalały (a my – chcąc nie chąc – razem z nim). A potem padł i spał przez trzy godziny.
Dlatego, gdy na Poros przyszło nam zaplanować następny etap podróży, wiedzieliśmy, że warunek musi być jeden – widok na przemierzające Morze Egejskie promy.
Największy port w tym rejonie, to Pireus. A na przeciwko Pireusu rozciąga się wyspa Egina, na którą kursują promy i wodoloty. A zresztą cały, dość wąski akwen pomiędzy Eginą a Peloponezem, jest mocno zatłoczony. Roi się tu od łódek, kutrów rybackich i jachtów. A co chwilę swoimi szlakami podążają wielkie promy i statki wycieczkowe, spędzając sprzed dziobów pływający „drobiazg” wściekłym wyciem syren.
To co dla innych byłoby koszmarem, dla nas było właśnie tym, czego szukaliśmy.
Poza tym Egina, choć jest jednym wielkim kurortem, to raczej dla Ateńczyków, którzy mają stąd do domu jedynie godzinkę rejsu. Turyści zagraniczni wolą Kos, Rodos, Korfu czy Kretę. Albo Zakintos na Morzu Jońskim. Wakacje z widokiem na odległy o zaledwie 27 kilometrów port w Pireusie, nie są takim oczywistym wyborem.
Ale nasz synek właśnie będzie obchodził urodziny, więc zamiast szukać kolejnych starożytnych ruin, czy złotych plaż – postawiliśmy na Eginę.
Hotel „Klonos Anna” miał co najmniej trzy zalety i jedną wadę. Znajdował się nieco na uboczu – z centrum miasta szło się dwadzieścia minut wzdłuż wybrzeża pod górę, mijając po drodze antyczne ruiny i pierwsze w Grecji muzeum archeologiczne.
Był rodzinnym hotelikiem, prowadzonym przez dwie generacje energicznych kobiet, a Chruczek miał liczne towarzystwo w swoim wieku. Miał też basen (co zdarzyło nam się podczas tej podróży pierwszy raz). Oraz widok z jednej strony na port w mieście Egina, a z drugiej strony tarasu widzieliśmy jak na dłoni Pireus.
Nie szukaliśmy tym razem śladów historii, ale okazało się, że gdzie byśmy się w Grecji nie obrócili, tam trafimy na niezwykłe relacje sprzed wieków. O Eginie rozpisywał się Herodot, rzucając rys historyczny na konflikt pomiędzy Eginą a Atenami. Wyspa, choć nie miała szans w starciu z silnym sąsiadem (przy dobrej pogodzie widać stąd Ateny), to miała strategiczne położenie pomiędzy Peloponezem a Atenami, i mocny handel. To właśnie tutaj po raz pierwszy w Europie Grecy zaczęli bić swoje monety. I to wcale nie ze złota, tylko z elektronu – stopu złota i srebra. Na awersie egińskiej drachmy był wizerunek żółwia a na rewersie nazwa miasta. Całkiem współcześnie to wyglądało.
Ale o Eginie wspomina już Homer. To stąd się wzięli dzielni Myrmidoni, którym przewodził Achilles. Ponoć Zeus przemienił w wojowników mrówki z Eginy (Μυρμύγκια to właśnie mrówki). Coś w tym jest. Mrówki tu są całkiem wojownicze i choć maleńkie, potrafią doprowadzić Magdę do szału. Tak jak pająki. Choć spotkaliśmy tu tylko jednego pajęczaka, to za to imponował umiejętnością skakania na 30-40 cm. Nie muszę dodawać co przeżyła Magda, która ma arachnofobię.
Pierwszego wieczoru postanowiliśmy zjeść romantyczną kolację na plaży. Magdzie marzył się piękny zachód słońca, oglądany z kocyka rozłożonego na piasku. Chciała serek, oliwki, chlebki pita i zawijane w liście winogron greckie „gołąbki”. No a do tego może kieliszek schłodzonego wina.
Tylko, że w Eginie udało nam się znaleźć tylko jeden supermarket. A w nim nie było pity. Ani oliwek. Ani serków. Kupiliśmy więc puszkę dolmades – zawijanych gołąbków z ryżem i drugą puszkę z mięsnymi kuleczkami. I paczkę plasterków szynki dla Chruczka. Magda zajęła się rozkładaniem kocyka, a ja poszedłem do pobliskiej kebabowni żebrać o kawałek chleba.
Gdy wróciłem zastałem Magdę w pełnej furii.
– Jakiś wielki pies władował nam się na koc, zeżarł szynkę i wytarzał się w mięsnych kulkach. A na koniec obsypał wszystko piaskiem.
Chruczek kiwał główką, a żeby potwierdzić słowa mamusi pokazał jak ten straszny pies obsypał wszystko piaskiem. I – trzeba przyznać – był w tym nawet lepszy od wielkiego psa.
Tak się skończyła nasza romantyczna kolacja na plaży.
Następnego dnia były urodziny Chruczka i spędziliśmy je dość dla nas nietypowo. Posiedzieliśmy nad hotelowym basenem. Taki był przynajmniej plan. Rzeczywistość okazała się jeszcze łaskawsza. Najpierw nasz synek zakochał się w starszej o dwa lata Nicoli („Mamo. Kocham dziewczynkę” – powiedział z poważną miną). I przez dwie godziny chlapał się ze swoją wybranką (i jej niesamowicie cierpliwym ojcem) w płytkim basenie. Konstantinos pogadał ze mną jak ojciec z ojcem i ustaliliśmy, że wpadniemy w przyszłym roku na Korfu, do domu dziadków Nicoli. Koniecznie w okresie prawosławnej Wielkanocy. Konstantinos twierdzi, że to wówczas najpiękniejsze miejsce w całej Helladzie.
Gdy po południu Nicola, wraz z rodzicami, pojechała do Aten, Chruczek zaprzyjaźnił się z trójką dzieciaków naszej gospodyni. Dzięki temu załapał się nawet na obiad przy „służbowym” stoliku (coś w rodzaju warzywnego leczo – nie był zachwycony, ale ponieważ inne dzieci zjadły, to on też).
Po krótkim spacerze (kupiliśmy mu upragniony samochód – wywrotkę z zabawkami do piasku). Wróciliśmy nad basen hotelowy i usiłowaliśmy urządzić Chruczkowi godne urodziny.
Z tortem (muffinką) i trzema świeczkami. Pogoda tylko pozornie była bezwietrzna, bo zmarnowaliśmy niemal całe pudełko zapałek, nim udało się zapalić trzy świeczki. Ale zaśpiewaliśmy Happy Birthday naszemu małemu podróżnikowi. A potem sto lat.
Muffinką podzieliliśmy się sprawiedliwie. Pół zjadł Chruczek, a drugie pół ja.
Magda zadowoliła się cierpką uwagą na temat kaloryczności grecko-amerykańskich wypieków.
Ale dzięki temu, że poszła spać głodna, następnego ranka sprostała największemu kulinarnemu wyzwaniu tego wyjazdu…