Południowe stoki najwyższych gór Europy to gwarancja zarówno śniegu, jak i słońca, a ośrodek narciarski Gerlitzen to miejsce, gdzie można zarówno stawiać pierwsze kroki na nartach, jak i szlifować swoje umiejętności.
Dwanaście minut. Tyle jedziemy pociągiem podmiejskim ze stacji Villach Hauptbanhof (Villach Główny) do stacji Annenheim, skąd kolejka gondolowa zabierze nas do resortu narciarskiego Gerlitzen. Nowoczesny, pusty i wygodny podmiejski pociąg (Linia S2, odchodzi co godzinę), pełni tu rolę znanego z alpejskich dolin SKI-busa, czyli darmowego (dla posiadaczy karnetów narciarskich) transportu spod hotelu w dolinie – na stok. Mieszkamy w Villach, czyli takim karynckim Zakopanem. To świetna baza hotelowa z obiektami w przystępnych cenach, jest tu też wiele restauracji. Miasteczko, położone w dolinie rzeki Drawy, rankiem spowijały tajemnicze, gęste mgły.
W Annenheim, wiosce nad brzegiem sporego jeziora Ossiacher See, widoczność była jeszcze gorsza, lecz nadawało to miejscowości magicznej atmosfery. Ale gdy wsiedliśmy do kolejki gondolowej i ruszyliśmy w górę, szybko zobaczyliśmy nad sobą słońce i błękitne niebo, a gęste chmury pod nami stały się fantastycznym tłem do zdjęć. Szusowanie pod nieskazitelnym niebem, z morzem mgieł kilometr niżej, to absolutnie niezapomniane przeżycie.
Gerlitzen wznosi się na 1911 metrów. Jak na warunki alpejskie to góra średniej wielkości, którą pod tym względem moglibyśmy porównać do Kasprowego Wierchu (1987 m n.p.m.) w Tatrach. Ale nie w wysokości tu jest różnica, a w infrastrukturze. Do dyspozycji narciarzy w masywie Gerlitzen jest 20 wyciągów (w większości wygodnych „krzesełek”) i 32 trasy narciarskie o zróżnicowanym stopniu trudności – od zielonych „oślich łączek” dla początkujących, po czarne trasy FIS-owskie dla zawodowców.
Swoje ścieżki znajdą tu miłośnicy skitourów, a nawet freeridowcy. Jedynym wyzwaniem jest dotarcie do poziomu zaśnieżonych hal, gdzie cała zabawa zaczyna się na wysokości 1440 m n.p.m. I stąd, po południu, trzeba kolejką gondolową z powrotem wrócić do Annenheim. Ale coż to za problem, skoro na trasie między Gerlitzen Mittelstation a dolną stacją Annenheim Kanzelbahn Talstation co kilka sekund kursuje ciepła, wygodna czteroosobowa gondolka, która w kwadrans zwozi nas z narciarskiej bajki do realnego świata…
To na 1440 metrów podwożą nas gondolki. Tu jest przyjazna rodzinom wypożyczalnia sprzętu sportowego, bar i restauracja – słowem – serce narciarskiego resortu. Wypożyczamy narty dla siebie i dzieci. Larka trochę się tremuje, bo to jej debiut. Ale załoga wypożyczalni natychmiast to wyczuwa i spisuje się na medal. Nie dość, że szybko i bezboleśnie znajdują właściwy rozmiar butów dla czterolatki, to jeszcze dają jej do potrzymania puchar „na zachętę” dla mistrzyni sportu. Każdy rodzic, który stawiał dzieci na narty wie, jakie to ważne!
Larka się naprawdę przejmuje, ale i jest podekscytowana zbliżającą się przygodą. W pełnym rynsztunku ruszamy do szkółki narciarskiej, która jest tuż obok. Nasza czterolatka robi drugie w życiu podejście do nart (rok temu w Górach Świętokrzyskich nam to nie wyszło). Tym razem też trzeba ją do tej przyjemności przekonywać. Ale choć na początku są ostre dramy, to po południu – już po rozgrzewce z instruktorami w szkółce, znajduje przyjemność w szusowaniu „na krechę”. Bez problemu korzysta z całkiem przyzwoitego „żółwika” – wyciągu dywanowego, a potem trzeba ją, podczas zjazdu, co kilkanaście metrów łapać, gdy się za bardzo rozpędza.
Stok jest na szczęście bardzo dobrze przygotowany, bez muld i wyślizganych przez snowboardzistów gładzi, czy pryzm nawianego śniegu. Przedłużeniem „żółwika” na tej samej trasie jest prosty wyciąg krzesełkowy. I Lara żąda, żeby z nią wyjechać „krzesełkiem” już pierwszego dnia po południu. I co najlepsze – bez stresu zjeżdża, asekurowana przez nas, z tego kolejnego, wyższego poziomu. Wreszcie wjeżdża z nami kolejką na sam szczyt.
To oczywiście nie oznacza, że zjedzie sama z całej góry. Tego dokona z nami Wili, który w zeszłym roku spędził na nartach ledwo dwa dni i teraz przypomina sobie niemal od początku technikę skrętów pługiem („pizza” – tłumaczą austriaccy instruktorzy, by złączyć czubki nart tworząc w ten sposób kąt ostry) i nabierania prędkości („pommes”, czyli frytki – od równoległego ułożenia nart).
W południe robimy sobie przerwę na ciepły posiłek. Nie ukrywam, że to mój ulubiony moment na alpejskim stoku. W drewnianych hütte, czyli gospodach, jada się dobrze, obficie i smacznie.
Zwłaszcza, że Karyntia ciągnie profity ze swojego położenia, tuż przy granicy ze Słowenią i Włochami. Dlatego tu podają na stoku narciarskim najlepsze pizze, z opalanego drewnem pieca, przygotowywane przez rodowitych Włochów, kluseczki z rozpuszczonym serem – smakowite käseschpetzle – robią Austriacy, a w barach, hojnie leją piwo i nalewki – Słoweńcy. Tak przynajmniej jest w Gerlitzen.
Gdy jedno z nas ćwiczy zjazdy z Larką, drugie – z Wilem eksploruje czerwone i niebieskie trasy z wierzchołka Gerlitzen. Przez pięć dni pogoda powyżej 1200 metrów jest niezmiennie słoneczna. Tymczasem w dolinach bywa różnie – niekiedy zachwyca nas gruby dywan chmur. Ale na jeden dzień wiatr przegania mgły i możemy zobaczyć to, co do tej pory skrywało się przed naszym wzrokiem. Tuż przed zachodem słońca panorama z rozległym miastem i strzelistymi turniami w tle – robi wrażenie.
Tego wieczora, korzystając z braku mgły, idziemy zwiedzić Villach. Miasto tętni życiem. W klubach, barach, kawiarniach i restauracjach, ludzie bawią się w strojach narciarskich na imprezach Apre Ski. Ale kramy stoją też na głównym deptaku, gdzie kupujemy gorące kasztany i popijamy grzanym winem. Jest pięknie. Na pewno tu wrócimy.