Jak wygląda gałka muszkatołowa? Jak rośnie henna? A co można zrobić z korzenia cynamonu? Odkrywamy Zanzibar, a wyprawa na farmę przypraw była niesamowitą przygodą dla całej rodziny.
Najprawdopodobniej to Zanzibar chciał „odkryć” Kolumb w 1492 roku. Ameryka była – jak byśmy to dziś powiedzieli – poza kręgiem jego zainteresowań. Marzył o tym, że załaduje ładownie wonnymi goździkami, cynamonem i pieprzem. Przyprawy w Europie doskonale się sprzedawały, a Arabowie zazdrośnie strzegli tajemnic Jedwabnego Szlaku. To dlatego Kolumb, czy Vasco da Gama przeprawiali się przez wzburzone oceany, chcąc ominąć kraje Islamu i bezpośrednio dotrzeć do „Indii” – tą nazwą ochrzczono zbiorczo te wszystkie miejsca „gdzie pieprz rośnie”. Czyli przede wszystkim Zanzibar.
Nasze rady:
1. Na farmę przypraw ubierzcie dziecko tak, by nie denerwować się, gdy się upaćka. Po godzinie spaceru będzie całe umorusane błotem i sokiem z owoców.
2. Esencje perfum, np. z ylang ylang, wanilii czy trawy cytrynowej, pachnące mydełka i naturalne maście kosztują 5 dolarów, torebki z przyprawami są po 2 dolary.
3. Warto wybrać się na zwiedzanie farmy przypraw Kizimbani Spice Farm Proście o przewodnika Saida, a będziecie mieć dużo śmiechu i zwiedzanie częściowo po polsku. Naprawdę warto!
Sergiusz lubi gotować, więc był bardzo ciekaw, jak przyprawy, które w domu mamy w szklanych słoiczkach wyglądają w naturze. Trochę baliśmy się, że Chruczek będzie się nudził, ale szybko okazało się, że bawił się najlepiej z nas wszystkich.
Naszym przewodnikiem na farmie przypraw był Said, który bardzo ładnie nauczył się polskiego. Nie w szkole, a od Polaków mieszkających na wyspie i turystów. Oprowadzał nas jednocześnie po polsku i po angielsku, czasem, jeśli brakowało słów, posiłkowaliśmy się swahili i wychodziło to wszystko bardzo zabawnie.
Obejrzeliśmy, jaki rośnie kurkuma, nazywana szafranem dla ubogich. Spróbowaliśmy jej prosto z krzaka i natychmiast wszyscy mieliśmy żółte palce.
To nie koniec kolorów. Chwilę później z kolczastego owocu krzaku karminu wydobyliśmy pestki, które, zmiażdżone, dały kolor najpiękniejszej szminki. Chruczek wymalował siebie i nas, a barwnik trzymał się aż do wieczornej kąpieli.
Powąchaliśmy też jak intensywnie pachnie trawa cytrynowa, którą miejscowi suszą i palą w domach, bo dla nas pięknie pachnie, a dla komarów jest odstraszająca. A także liście ylang ylang, których zapach to poezja piękniejsza od najdroższych perfum.
Spróbowaliśmy też prosto z krzaka karambole – kwaśne owoce, które przekrojone mają kształt gwiazdki i, jak powiedział Said, są dobre na kaca.
Widzieliśmy też jak rośnie kawa, krzewy curry, których liście okropnie śmierdzą, ale kiedy je ususzymy i utłuczemy na proszek, mamy dodatek do potraw i przyprawę świetną na obniżenie ciśnienia. A także niepozorne krzaki henny, z których robi się trwały barwnik.
Said zabawiał nas żartami, ostrzeżeniami po polsku: „uwaga, krowie placki”, czy: „uwaga ten owoc śmierdzi” – to o durianach. Popisywał się też nienaganną wymową „stół z powyłamywanymi nogami”.
Widzieliśmy także drzewo papai, z której robi się sok oraz piekielnie mocny bimber, drzewo migdałowe, chlebowe. Sprawdziliśmy znieczulające działanie goździków. Miejscowi używają ich w przypadku bólu zęba. Podziwialiśmy drzewo cynamonowe. Jego liście pachną jak goździki, kora służy jako dobrze nam znana przyprawa, a na drzewie odrasta po 3 miesiącach. Z kolei korzenie cynamonu pachną jak kamfora. Kiedy utrze się je z olejem kokosowym, mamy naturalną maść rozgrzewającą, jak Vicks. W czasie ramadanu miejscowi przed wschodem słońca jedzą owsiankę z cynamonem, która jest tak sycąca, ze pozwala im przetrwać całodzienny post.
Przyjrzeliśmy się także pnączom. Pieprz i wanilia nie rosną samodzielnie, ale owijają się wokół drzew. Wanilia, to po szafranie druga najdroższa przyprawa świata.
Największe wrażenie robi gałka muszkatołowa, w swahili kungu manga, która jest przepiękna. Jest także lokalnym afrodyzjakiem, a także służy do uspokajania i usypiania dzieci.
Nasz synek z zapałem rwał liście przypraw, wszystko wąchał, próbował, malował się różnymi kolorami, pracowicie wykopywał korzenie cynamonu, strącał banany wprost z drzewa i trząsł drzewami, z których spadały krople ciepłego deszczu. Kiedy dotknął jakiegoś kolczastego drzewa, skaleczył rączkę. Poprosiłam Saida o wodę utlenioną, ale on tylko rozejrzał się wokoło i zerwał liść jodyny, którego sokiem natarliśmy ranę.
Po dwugodzinnej wyprawie przez busz, z pokazem wchodzenia na palmę, piciem mleczka prosto z kokosa i poczęstunkiem ze świeżych owoców zrobiliśmy jeszcze zakupy, wspierając lokalny kolektyw, który prowadzi farmę.
1 comment
Świetny tekst!