Home Podróże po świecieAfryka Zanzibar. Stone Town, czyli kawa i Freddie Mercury

Zanzibar. Stone Town, czyli kawa i Freddie Mercury

by Sergiusz Pinkwart

Na Zanzibarze o Stone Town mówią po prostu „miasto”. Powód jest oczywisty – poza stolicą wyspy są tu tylko małe wioski.

a
Bądźmy uczciwi. Oficjalnie Stone Town, to zaledwie część – można by powiedzieć: „starówka” – większej aglomeracji. Ale miasto, nazywane po prostu Zanzibar Town to kieszonkowa metropolia, którą turyści oglądają przez kilka minut jadąc z hotelu w Stone Town na farmę przypraw, czy do resortu na wschodnim wybrzeżu. Rytualnie ostrzegano nas, żebyśmy nie zapuszczali się w błotniste zaułki, gdzie straszne bloki, jak za późnego Gierka (tylko brudniejsze i zarośnięte pleśnią), sąsiadują z chaotycznymi budami z blachy falistej. I rzeczywiście – z wózkiem spacerowało się tam fatalnie. Ale mieszkańcy patrzyli na nas jak na kosmitów. Nawet na miejscowym bazarze nikt nas nie zaczepił, nie oferował swoich usług ani towarów. To pod tym względem chyba jedyne takie miejsce na południe od Mediolanu.

Miasto Zanzibar poza Stone Town to podobno strefa 'no-go’ ale nikt tu nas nie zaczepiał.

Ale ze zrozumiałych względów, większość czasu spędziliśmy w Stone Town

Zasady bezpieczeństwa:
Chodź wolnym, ale pewnym krokiem.
Nie przystawaj, żeby się pogapić. Gap się maszerując 🙂
Nie wdawaj się w pogawędkę z natrętnymi sprzedawcami, czy samozwańczymi przewodnikami. Wystarczy z uśmiechem potrząsnąć głową i powiedzieć: „Nie, dziękuję”.
W miejscach zatłoczonych nie wyciągaj aparatu, ani telefonu. Czasem lepiej nie zrobić jednego zdjęcia, niż narażać się na utratę sprzętu.
Gdy się zgubisz, pytaj o drogę w restauracjach, albo na recepcji hotelu.
Unikaj spacerów po zachodzie słońca.
Podziel pieniądze. W kieszeni trzymaj portfel z drobnymi. Strata równowartości paru dolarów to co najwyżej ujma na honorze.
Jak najszybciej wymień pieniądze na miejscową walutę (byle nie na lotnisku, czy w hotelu!). Dolarami, czy euro pewno uda ci się zapłacić, ale na bank przepłacisz.

Plac zabaw

Tak, to jest właśnie plac zabaw dla dzieci w Stone Town.

Prawdę mówiąc nie spodziewaliśmy się, że w ogóle znajdziemy w Stone Town jakieś miejsce wyznaczone dla dzieciaków na zabawę. I rzeczywiście – nie ma sobie co obiecywać zbyt wiele po dość ubogim mieście tuż za Równikiem. Ale w centrum jeden plac zabaw jest. Ogrodzony niskim płotkiem, na skwerku pomiędzy oceanem a tkniętym zębem czasu nieczynnym muzeum w dawnym pałacu sułtana, zwanym Beit-al-Ajaib.

Chruczek z koleżanką wdrapali się na karuzelę. Za moment obsługa ich wyprosi.

Kilka huśtawek, drabinki, zjeżdżalnie i karuzela, z której szybko wygonili naszego Chruczka i jego koleżankę. Miejsce dość smutne – niestety – i płatne 1000 szylingów (2 zł) od dziecka. Dwóch pracowników, zamiast pilnować bawiących się wśród zdezelowanych zabawek dzieci, zajmuje się wyłącznie pobieraniem opłat i graniem w FIFA na konsoli podłączonej do rozsypującego się telewizora.

Wietrzne Tarasy

Kawiarnia z widokiem. Ekskluzywnie i przewiewnie.

Znacznie lepsze wrażenie robią wyremontowane hotele w centrum Stone Town. Kuszą turystów restauracjami na dachach, z niezłym widokiem na całe miasto. Szukamy z Google Maps Zanzibar Coffee House, który pamiętam z mojego poprzedniego pobytu sprzed niemal dekady. Niebieska kropka na ekranie smartfona skacze bezradnie to tu to tam. W końcu trafiamy do Zanzibar Swahili House. Niemal to samo (potem okaże się, że Coffee House jest kilkadziesiąt metrów dalej), a drzwi nabite są mosiężnymi kolcami.

Takie kolce miały chronić dom przed słoniami.

Drzwi z wielkimi kolcami to dziś jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Zanzibaru.

To tradycja przywieziona z Indii, gdzie ochraniano w ten sposób dom przed namolnymi słoniami. Na Zanzibarze słoni nie ma, a kolce służą po prostu do ozdoby. Wspinamy się parę pięter po drewnianych schodach, ciekawie zaglądając do otwartych pokojów urządzonych w prostym, kolonialnym stylu. Na dachu jest miły przewiew i widok na cztery strony świata. Siadamy i sączymy zimne piwo (Wili – oczywiście soczek). Niemal pusto. Tylko przy jednym stoliku piją kawę jacyś Francuzi. Ceny, oczywiście wyższe niż gdzie indziej i gdy nasz synek zamawia frytki z kiełbaskami (oczywiście bez konsultacji z nami), to zaczynam się martwić, czy to nie przesada. Ale na szczęście wszystko jest OK.

Więcej o jedzeniu na Zanzibarze przeczytasz TUTAJ

Katedra św. Józefa

Katolicka katedra w centrum muzułmańskiego miasta.

Z dachu kawiarni dostrzegamy dwie wieże kościelne, przypominające katedrę w Marsylii. Chcemy tam wpaść na moment, ale w labiryncie uliczek co i raz się gubimy. W końcu widzimy w oddali dwie zakonnice. Wędrujemy za nimi, skręcając kilkanaście razy w różne uliczki, aż dochodzimy do celu.

Kościół wciśnieto pomiędzy gęstą zabudowę miasta.

Przytłaczająca większość mieszkańców Zanzibaru to muzułmanie, ale od końca XIX wieku Stone Town ma wybudowaną – a jakże – przez Francuzów, katedrę. Kościoła niemal nie widać, tak ciasno oplatają go inne budynki, w tym meczet, oddalony o wyciągnięcie ręki. Ale w środku pięknie pachnie kadzidło, a Chruczek może zapalić świeczkę – niczym w prawdziwej europejskiej katedrze.

Kawa w Szczękach

Nawet małe rekiny mają tu ochotę na kawę.

Wracamy w stronę portu i z plątaniny zaułków wpadamy na mały placyk, na którym lokalsi siedzą, dyskutują i delektują się czarną, mocną i aromatyczną kawą. To kultowy „Jaws Corner” – nazwany tak od muralu przedstawiającego rekina ze słynnego hollywoodzkiego dreszczowca.

Kamienne Miasto zazdrośnie strzeże swoich tajemnic. Do Jaws Corner trafiliśmy tylko raz. Potem parę razy próbowaliśmy, ale skończyło się na błądzeniu.

Zapach węgla drzewnego miesza się z kawą. To tutejszy barista przygotowuje napój w stojącym na betonie czajniczku grzejącym się na rozżarzonych węglach. Filiżanki, a właściwie małe czarki, po użyciu lądują w kuble z mętną wodą. Kilka sekund i barista wyławia kubeczek palcami, nalewa kawę i podaje następnemu klientowi. Za napar inkasuje 200 szylingów, czyli równowartość 40 groszy. O mleku, czy cukrze można zapomnieć, ale kardamon, a nawet jakaś nutka cynamonu w środku musi być.

Stoliki w Jaws Corner. Kubły po prawej stronie zdjęcia, to zestaw do parzenia kawy.

Wili z zaciekawieniem przygląda się rytuałowi parzenia kawy, aż w końcu starszy mężczyzna podaje mu czarkę. Pierwsza kawa wypita przez naszego synka! I to od razu piekielnie mocna! Ale Wili twierdzi, że jest pyszna!

Freddie Mercury

Freddie Mercury raczej w tym barze nie bywał. Za czasów jego młodości Stone Town było miastem kolonialnym.

Idol mojej młodości urodził się właśnie tutaj – w Stone Town, jako Frederic Bulsara, w rodzinie perskich emigrantów. Żałuję, że o jego młodości nie wiadomo w zasadzie nic. Nie ma nawet domu, w którym przyszedł na świat. Ale jest bar „Mercury” koło terminala promowego.

Bar Mercury wygląda z zewnątrz dość niepozornie.

Na ścianach zdjęcia wokalisty Queen. Wystrój dość przaśny, ale lepsze to niż jakiś snobistyczny lokal dla bogaczy. A idąc do toalety (śmierdzącej jak nieszczęście) każdy może się poczuć jak król, albo królowa…

Królowe na prawo, królowie na lewo…

Za to taras, nad samą plażą, ma wspaniały widok na zatłoczone wejście do portu i plażę ciągnącą się wzdłuż nadmorskiego bulwaru.

Jeden z bywalców baru „Mercury” w Stone Town…

Jedzenie całkiem całkiem, jest nawet białe wino, co w Stone Town bywa raczej wyjątkiem, niż regułą.

Zakupy

Na targu w Stone Town.

Stone Town to w zasadzie jeden wielki bazar, choć im dalej od portu, tym mniej straganów z pamiątkami dla turystów, a więcej lokalnych garkuchni i sklepików z produktami “made in China”. Mnie zachwycił kompletnie chaotyczny sklep obuwniczy.

W Europie nikt by nie wpadł na taki sposób prezentacji butów w sklepie.

Magdę zaintrygował „butik” z torebkami, gdzie wytargowała ręcznie pleciony koszyk. Staraliśmy się omijać szerokim łukiem typowe sklepy pamiątkarskie z afrykańskim „badziewiem” dla turystów. Trochę trudno nam przywyknąć do tego, że najwyższym stopniem sztuki w Afryce jest imitacja. Najlepiej ilustrują to obrazy, które miejscowi artyści produkują setkami, powtarzając te same motywy zwierzęce i roślinne. Takie same obrazy zobaczymy w sklepikach w Kenii, kontynentalnej Tanzanii, czy na Zanzibarze. Trudno o coś oryginalnego. Figurki zwierząt, popiersia Masajek, maski… Wszystko produkowane jak spod jednej sztancy.

Wędrujemy po targu.

Czasem – oczywiście – trafi się jakaś perełka, ale Magda nie ma cierpliwości do zakupów. Zanim uda mi się coś wygrzebać, już mnie ciągnie dalej.

Dom przyjaciół

Na  ostatnie dwa dni wracamy do Stone Town i zatrzymujemy się w mieszkaniu Magdy i Miłosza, które wynajmują turystom, gdy są zajęci w swoim hotelu Bandas na wschodnim wybrzeżu wyspy. Mieszkanie w hotelu, a w domu to dwie różne bajki. Nie dość, że dwie minuty od domu mamy najfajniejszą plażę w mieście, to jeszcze spokój, przestrzeń i komfort urządzonego ze smakiem wnętrza. Doceniamy to gdy przypomina o sobie pora deszczowa, a z nieba leją się nieprzerwane strugi wody. Możemy spokojnie pracować siedząc na osłoniętym balkonie, albo w kolonialnym salonie.

Pierwsze dwie noce w Stone Town spędziliśmy w hotelu Funguni Palace Hotel znalezionym na booking.com. Budynek jest skromnie urządzony, ale ma fajny taras, na którym podają proste śniadania. „Palace Hotel” w jego nazwie niewiele ma wspólnego z rzeczywistością.

Widok z tarasu w hotelu Funguni Palace Hotel.

Dotrzymali też słowa i wysłali po nas na lotnisko taksówkę. Ale to wszystko co można o nim powiedzieć dobrego. Tuż obok jest targ rybny. Możecie sobie wyobrazić co czuliśmy, gdy wiatr powiał z nieodpowiedniej strony…

Targ rybny. W tle statek, który utknął na mieliźnie i pozostanie tam pewno do końca świata.

Related Articles

Leave a Comment