Od pomysłu do realizacji minęło półtora roku. Czy aż tyle czasu było konieczne? Pewno nie. Czy solidne przygotowanie gwarantuje sukces? Niestety nie. Czy było warto tyle czasu poświęcić, by wdrapać się na Kilimandżaro? Oczywiście!
– A może byśmy tak, powiedzmy w przyszłym roku, pojechali do Afryki i weszli na Kilimandżaro? – rzucił lekkim tonem Maciek, mój przyjaciel, z którym siedzieliśmy biurko w biurko, pracując w korpo na warszawskim Służewcu, nazywanym czasem „Mordorem”.
Pomysł był tak absurdalny, że w pierwszej chwili tylko się kwaśno uśmiechnąłem.
– Cóż… To naprawdę bardzo interesujące. – Mruknąłem, co po przełożeniu na normalny język, miało znaczyć: „To najgłupszy pomysł, na jaki mogłeś wpaść”.
Maciek chyba aluzję zrozumiał, bo zmienił temat rozmowy. Ale ziarno zostało zasiane. Przez parę dni nie mogłem o tym przestać myśleć. Aż w końcu podszedłem do Maćka i zapytałem: „No dobra, a jakby to miało wyglądać?”.
Zaczęliśmy dyskutować. To był właściwy początek naszej podróży, choć wciąż jeszcze nie wstaliśmy zza biurka.
Najważniejszą sprawą okazało się podzielenie przygotowań do wyprawy na krótkie etapy i spokojne „załatwianie” po kolei wszystkich spraw.
A co było do ogarnięcia?
→ Finanse
→ Bilety
→ Urlop w pracy
→ Plan całego wyjazdu
→Organizacja trekkingu w Parku Narodowym Kilimandżaro
→ Zakup sprzętu
→ Przygotowanie kondycyjne i podbudowa psychologiczna
Do tego dorzuciliśmy jeszcze naukę języka suahili, żeby móc swobodnie konwersować z miejscowymi i przewodnikami.
Co było z tego najważniejsze? Z perspektywy dziesięciu lat, które minęły od tamtego czasu, mogę powiedzieć, że najistotniejsze było to, że codziennie się nawzajem motywowaliśmy. Niewielki box w naszym korpo, zamieniliśmy w Kącik Miłośników Afryki i doprowadzaliśmy do szału pięć pozostałych osób (sorry, dziewczyny!), które musiały patrzeć na porozwieszane wokół mapy, poprzylepiane wszędzie karteczki ze słówkami w suahili, a przede wszystkim codziennie słuchać naszego gadania o Afryce i Kilimandżaro. Myślę, że jak w końcu wylecieliśmy do Tanzanii, to wszyscy w pracy odetchnęli z ulgą.
Stosunkowo najprostszą rzeczą było uskładanie pieniędzy na wyprawę. I to nie dlatego, że zarabialiśmy kokosy. Gdybyśmy podjęli decyzję o spontanicznym wyjeździe, to pewno byśmy tego finansowo nie udźwignęli. Ale 15 miesięcy, to naprawdę sporo czasu.
Od razu podsumuję:
Cała wyprawa kosztowała nas ok. 10.000 zł od osoby. W tym już są bilety lotnicze i promowe, opłata za wejście na teren Parku Narodowego Kilimandżaro (100 dolarów dziennie od osoby – najwyższa pozycja w naszym budżecie), honorarium i napiwki dla przewodników i ekipy, która musiała nam towarzyszyć, dwa wyjazdy na safari w 4 parkach narodowych i wakacje na Zanzibarze.
Cały pobyt w Afryce trwał ok. miesiąca. 10 tysięcy złotych za miesiąc w Afryce z wejściem na Kilimandżaro i safari w Serengeti, Ngorongoro i dwóch innych mniejszych parkach narodowych, oraz z relaksem na Zanzibarze, to nie jest wygórowana kwota. Uczciwie dodam, że tak tanio było także dzięki temu, że kurs dolara w tamtym czasie wynosił 2,01 PLN.
Bilety kupiliśmy na pół roku przed wyprawą. Szwajcarskim Swiss Airem do Zurichu, a potem do stolicy Tanzanii – Dar es Salaam.
To był bardzo ważny moment, bo psychologicznie „klamka zapadła”. Nie mieliśmy wciąż podpisanego urlopu w pracy. Okaże się potem, że targi o ten urlop będą trwały do ostatniego dnia, a wsiadając do samolotu wciąż nie będziemy wiedzieć, czy wyjeżdżamy „legalnie”, czy „samowolnie oddalamy się z miejsca pracy”. Ale zdecydowaliśmy się jechać mimo wszystko, wkalkulowując w bilans wyjazdu utratę roboty. To brzmi dość egoistycznie, ale pracowaliśmy w korporacji już dość długo i widzieliśmy na własne oczy jak łatwo są rozgrywani przez szefów ci, którzy bojąc się bezrobocia decydują się na wszystko, byle tylko nie „podpaść”. Obaj pracowaliśmy po dwanaście godzin dziennie. Urlopy w korpo były iluzoryczne, dlatego po paru latach każdy z nas miał po 50 dni niewykorzystanego urlopu. Gdy będę odchodził z tej pracy (kilka tygodni po zdobyciu Kilimandżaro), wciąż będę miał ponad dwa miesiące urlopu „do odebrania”. I to pomimo miesiąca spędzonego w Afryce.
Najwięcej czasu, tak naprawdę, zajęło nam dopinanie programu wyprawy. To była też – moim zdaniem – najprzyjemniejsza część przygotowań. Gdzie będziemy mieszkać? Czy chcemy zobaczyć Wodospady Wiktorii? A może bezkresne sawanny Serengeti? Tylko czy milionowe stada antylop gnu i zebr Grahama nie migrują w tym czasie do Masai Mara po kenijskiej stronie granicy? A czy jest tam szansa na zobaczenie szympansów? A czy w internecie jest jakaś lokalna agencja turystyczna w Arushy?
To było milion pytań, na które w 2007 roku internet jeszcze nie znał odpowiedzi. Gdybym miał szansę przeżyć życie jeszcze raz, to zaraz po powrocie z Kilimandżaro otworzyłbym z Maćkiem małą agencję turystyczną i wykorzystał notes z adresami tanich hoteli i telefonami fajnych lokalnych przewodników. Zdobycie tego w tamtym czasie wymagało ogromnych starań i pisania dziesiątków listów do obcych ludzi, których znajomi znajomych powiedzieli nam, że kiedyś słyszeli, że ich znajomi w tamtych terenach byli, więc może coś wiedzą.
Dość powiedzieć, że w Dar es Salaam był tylko jeden hotel, który można było zarezerwować przez internet. A nam zależało, żeby mieć gdzie się zatrzymać na choćby jedną noc, bo samolot przylatywał o 22.30. I – niespodzianka – to był mały pensjonat w samym sercu slumsu. Wyglądał jak więzienie – otoczony trzymetrowym murem z drutem kolczastym. A wokół paliły się setki ognisk i stały bieda-domki z blachy falistej i kartonów.
Ale o tym jeszcze kiedyś napiszę dokładniej. Tak jak i o tym, czemu przepisy wymagają, by turyści wynajęli pod bramą parku przewodnika, dwóch tragarzy na osobę i kucharza. Nie ma przebacz – bez kucharza możesz sobie wchodzić na K2, ale na Kilimandżaro cię nie wpuszczą!
Rzeczą, którą – z dzisiejszej perspektywy – trochę zaniedbałem, było skompletowanie sprzętu. Maciek był pod tym względem dużo lepiej przygotowany. Ja, po prostu wziąłem z szafy puchową kurtkę, w której chodziłem zimą po Zakopanem i spodnie narciarskie. Zainwestowałem chyba tylko w polar. Nie miałem żadnej specjalistycznej bielizny termicznej, porządnych spodni trekkingowych, czy czapki „kominiarki”. Nie wziąłem też kijków. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że musieliśmy się spakować na miesiąc w Afryce, a atak na Kilimandżaro był tylko dominantą wyjazdu, który przecież miał się rozegrać na Równiku.
To, co jednak naprawdę spędzało mi sen z powiek, to przygotowanie fizyczne i mrożące krew w żyłach opowieści o straszliwej, wyniszczającej chorobie wysokościowej, której ostre objawy mogły doprowadzić do obrzęku płuc i mózgu, a w konsekwencji nawet do śmierci. W końcu, z jakiś powodów zaledwie jeden na czterech wspinaczy docierał do samego szczytu wulkanu, czyli na 5895 m n.p.m.