Statystyki są nieubłagane. 8 na 10 Polaków planujących zimowy wyjazd w Alpy, wybierze słoneczną Italię. Choć do Austrii jest przecież bliżej, Szwajcaria to prestiż, Francja – czysta elegancja, a Słowenia jest nam kulturowo najbliższa. Żeby zrozumieć fenomen włoskich Alp, wybraliśmy się do Maso Corto – jednego z najbardziej znanych w Polsce alpejskich kurortów.
Pierwsze wrażenie: o Boże, jakie to jest małe!
Nigdy wcześniej nie byliśmy zimą na nartach we Włoszech. Jakoś zawsze nas skutecznie kusiły austriackie stoki. Ale o Maso Corto słyszał każdy, kto choć trochę interesuje się polskim showbiznesem. A tak się składa, że zarówno Magda, jak i ja, pracowaliśmy przez lata w kolorowej prasie. Więc słyszeliśmy o Maso Corto milion razy. To tu, z okazji Polskich Dni, przyjeżdżają na narty gwiazdy. Śpiewa Justyna Steczkowska, biega Beata Sadowska, wpadają na moment Adam Małysz i Przemysław Saleta. A do tego wszyscy inni „znani z tego, że są znani”. I dlatego byliśmy pewni, że Maso Corto, to kurort taki jak Zakopane, tylko większy – bo światowy.
Tymczasem Maso Corto ma wielkość Kalatówek, tylko tysiąc metrów wyżej.
Ale od początku.
Z autostrady Wiedeń-Wenecja skręcamy w Bolzano na Merano. Jest początek kwietnia, więc wiosna w pełni. Śniegu ani śladu, za to oszałamiająco kwitną migdałowce. Nie mamy specjalnych złudzeń, że za 50 kilometrów będzie można jeździć na nartach, ale napieramy dalej. Nagle droga staje dęba. Wypożyczone Renault Clio krztusi się i stęka. Trzeba zredukować bieg do dwójki. I tak kilkadziesiąt kilometrów po serpentynach. Maso Corto to ostatnia wioska w dolinie Senales. Tu droga się kończy. Na wysokości 2000 metrów, czyli tak, jakbyśmy wspięli się na tatrzańską Orlą Perć. A to przecież dno doliny. Góry wokół nas mają grubo powyżej 3000 metrów. Nic dziwnego, że sezon narciarski trwa od 28 października do 6 maja. A jak się dowiemy za moment, czasem całkiem porządne warunki narciarskie są nawet we wrześniu. W każdym razie śniegu, i to naturalnego, jest tu pod dostatkiem. Czy to dlatego Polacy tak lubią tu przyjeżdżać?
Cóż trzeba zadać pytanie Polakom, którzy są tu na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o narodowość turystów.
Więc pytamy. I co usłyszeliśmy?
Panie, tu są Włochy, przyjazny kraj, a nie jakaś Austria, gdzie wszyscy szwargoczą po niemiecku!
Gdy powtarzam to Seppowi Platzgummerowi, właścicielowi hotelu Top Residence Kurz – jednego z ulubionych i najczęściej wybieranych hoteli przez Polaków, to śmieje się i kręci głową z niedowierzaniem.
Sepp, jak wszyscy tutaj, jest południowym Tyrolczykiem. Niemiecki to jego język rodzinny. Ale nie utożsamia się z Niemcami czy Austriakami, których prywatnie uważa za sztywniaków. Wspomina, gdy ćwierć wieku temu przyjechali do niego pierwsi Polacy i postanowił na serio zainteresować się naszym krajem. W pierwszym sezonie zainwestował w stronę internetową po niemiecku i zapraszał Polaków do Kurzras – tak tę miejscowość nazywa Sepp i wszyscy tutejsi Tyrolczycy. Promocja szła słabo. Przemyślał sprawę i zatrudnił na recepcji Polkę, która odbierając telefony mówiła: „Dzień dobry, witamy w Maso Corto!” Zainwestował też w stronę internetową po polsku i całkowicie zrezygnował z nazwy Kurzras – przynajmniej w kontaktach z Polakami. Bo Czesi, którzy są tutaj na czwartym miejscu po Polakach, Niemcach i Włochach, jeżdżą właśnie do Kurzras i nie mają pojęcia, że to ta sama osada, co ukochane przez Polaków Maso Corto. Teraz część obsługi to Polacy, a większość zna przynajmniej kilka słów po polsku.
Bo to bezpieczne miejsce na rodzinny wypoczynek
Wystarczy rzut oka, by to potwierdzić. Dwupasmowa autostrada kończy się w Merano. Dalej jest wąska, górska droga. A ostatni kilometr to dosłownie dróżka, która kończy się parkingiem przy hotelu Top Residence Kurz. Dalej są już tylko alpejskie hale, zimą pokryte grubą warstwą śniegu. Można tu bez obaw spuścić na moment dziecko z oczu, bo nic go nie przejedzie. Wszystkie (dwa) bary można obejść w pięć minut, więc raczej nie spotkamy w Maso Corto zbyt wielu imprezowiczów. Za to jest cała masa dzieciaków z Polski, Włoch, Niemiec i Czech, które bawią się razem na basenie i w hotelowych klubikach, w których opiekunki starają się, by rodzice mieli trochę czasu dla siebie.
Bo jest tak jak lubimy
Gdy to usłyszeliśmy od miłej, czteroosobowej rodziny spod Kielc, mieliśmy złe przeczucia. Podskórnie czuliśmy, że my lubimy zupełnie coś innego. Ale sukces „polskich stref” organizowanych za granicą przez jedno z biur podróży uświadomił nam, że większość Polaków naprawdę lubi jak jest swojsko, a egzotyka jest dawkowana w odpowiednich proporcjach.
„Tak jak lubimy” zaczyna się od pokoi, dużych, w których spokojnie zmieści się rodzina z trójką dzieci. Jest tu też aneks kuchenny, gdzie można podgrzać wodę na herbatę, czy zrobić coś na szybko do przekąszenia. „Tak jak lubimy” to też oczywiście śniadania i kolacje w formie szwedzkiego stołu z dużym wyborem dań, zarówno tyrolskich, jak i włoskich. Jest obficie i kalorycznie. A jeśli będzie nam mało, to zawsze możemy się wybrać do tutejszego supermarketu, w którym znajdziemy szeroki wybór win (od 2 euro za litr), tyrolskie nalewki na limbowych gałązkach, a nawet „Wyborową”. Makarony, mleko i woda są tańsze nie tylko niż w obu tutejszych barach, ale kosztują niemal tyle, co w Biedronce. Czyli tak jak lubimy.
Wypożyczenie sprzętu narciarskiego dla dorosłych to jedynie 15 euro dziennie. A jeśli przyjechaliśmy na tydzień, to cena spada do 10 euro. Można więc, zamiast własnych nart, wziąć do auta siostrę i szwagra.
A teraz na poważnie. Jeśli przyjechaliśmy do Maso Corto na narty, to mamy gwarantowany śnieg do początku maja. To nie są cuda techniki. Po prostu na wysokości 3000 metrów, na lodowcu śnieg jest i będzie. A poza tym – wiadomo – słoneczna Italia…