Z trzech największych miast Litwy, Kowno jest bez wątpienia najbardziej „litewskie”. Kłajpeda, to taki trochę nasz wielokulturowy Gdańsk. Wilno – wiadomo. Kowno w okresie międzywojennym było stolicą niepodległej Litwy. A raczej bez entuzjazmu pełniło tę rolę, bo Litwini nie ukrywali, że ich stolicą jest Wilno. Takim „miastem zastępczym” Kowno jest chyba do dziś.
Potężny Niemen rozlewa się tu szeroko, zasilony wodami nieco mniejszej Wilii. Miejsce u zbiegu tych dwóch rzek, natura jakby specjalnie przeznaczyła na obronną osadę. Teren jest ciekawie ukształtowany. Nad rzeką wznoszą się wzgórza. Można na nie wjechać kolejkami linowymi – takimi jak w Zakopanem na Gubałówkę. Wjeżdżamy do miasta wieczorem 23 grudnia. Ulice są kompletnie wyludnione. To dość oczywiste – jest późno. Ale następnego dnia nic się nie zmieni. Miasto teoretycznie większe od Białegostoku – ma 360 tys. mieszkańców, a w centrum hula wiatr. Domyślamy się, że w Wigilię nie ma co liczyć na tłumy na ulicach, ale nie widać nie tylko ludzi, ale i miejskiej infrastruktury. Centrum miasta zastygło w późnych latach osiemdziesiątych, z niewielkimi wysepkami nowoczesności.
Idąc za radą nieocenionego Taty Magdy, który jest ekspertem od Litwy, zaparkowaliśmy na parkingu przy zamku. Z ceglanej fortecy pozostały tylko zarysy i okrągły donżon z jedną galerią. Żeby opowiedzieć dziecku o jednym z najważniejszych zamków XIV-wiecznej Europy, trzeba uruchomić wyobraźnię. To tu paktowali ze sobą Witold z Ulrykiem von Jungingenem (gdy jeszcze litewski książę wahał się, czy w sporze Zakonu z Jagiełłą nie poprzeć Krzyżaków). Wcześniej na zamku w Kownie podpisano układy, które na wiele wieków utrwaliły granice niemieckich wpływów nad południowo wschodnim Bałtykiem. Dziś herb Litwy – litewska Pogoń na czerwonej fladze – powiewa nad pustymi błoniami. Kiedyś tu musiało być gwarne podgrodzie.
Zwłaszcza, że tuż obok zamku zaczyna się starówka. Najpierw smukła sylwetka gotyckiego, XV-wiecznego kościoła bernardynów pw. św. Jerzego Męczennika. Wchodzimy do środka, a Chruczek, jak to ma w zwyczaju, pokrzykuje badając akustykę i wymusza na nas dwa złote, żeby kupić cienką, woskową świeczkę. Zapalimy ją w bocznej kaplicy, przy pięknej, zabawnej szopce z gałgankowych lalek.
Ale wnętrze kościoła, skłania raczej do refleksji i „memento mori”. Ponoć zdewastowali je Francuzi w słynnym 1812 roku. Potem car skasował zakon bernardynów, więc kościół niszczał, pełniąc rozmaite funkcje magazynowe.
Dla Litwinów jego odbudowa nie była priorytetem, bo zbytnio przypominał o polskich korzeniach (bracia przybyli tu z Krakowa). Od paru lat ruiną znów zarządza kościół katolicki i powoli dźwiga brzemię odbudowy.
Brukowaną uliczką idziemy w stronę rynku. Już z daleka widzimy „Białego Łabędzia”, jak nazwano eklektyczny (ale w duchu klasycyzmu) budynek ratusza. Rzeczywiście, na upartego, budowla może przypominać siedzącego, białego ptaka. Przebudowę i wysoką wieżę budynek zawdzięcza Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu.
Przed ratuszem jest za to piękny jarmark bożonarodzeniowy. Za dwa euro można się napić grzanego wina. A całkiem za darmo Chruczek może posiedzieć na karuzeli, która wolno kręci się wokół ogromnej choinki. Figurki koni, sanek, czy ołowianych żołnierzyków, stworzyli miejscowi artyści. Naprawdę fajnie to wygląda.
Idziemy dalej, ulicą Wileńską, do archikatedry pw. św. Piotra i Pawła. Choć to największy gotycki kościół na Litwie, budynek z zewnątrz nie robi oszałamiającego wrażenia. Ale w środku jest pięknie odrestaurowany, a późnobarokowe wyposażenie i freski są zachwycające. Przed wejściem stoi szopka, w której Chruczek dosiada owieczki i śpiewa kolędy. Rozglądamy się, czy ktoś zwróci nam uwagę, ale nie ma nikogo.
Choć w wigilijne przedpołudnie w Warszawie na ulicach i bazarach jest gwar i przedświąteczna krzątanina, tu czujemy się naprawdę jak w mieście duchów. Wchodzimy do pobliskiej kawiarni. Tutaj panuje „międzynarodowy” wystrój jak w każdej Costa, czy innej europejskiej sieciówce. Chruczek kładzie się na parapecie okiennym. Nie wiemy wtedy, że to jedyny moment w ciągu dnia, gdy przez chwilę będzie odpoczywał.
Kamieniczki przy głównym deptaku są ładnie utrzymane, kolorowe. Skręcamy w stronę Niemna. Dwieście metrów w bok i jesteśmy w latach osiemdziesiątych. Wózek podskakuje na potrzaskanych płytach chodnikowych. Ponure domy z odrapanym tynkiem. Gdzieniegdzie graffiti. Gdyby to była Polska, wszystkie ściany były by obrzydliwie pomazane. Jest też czysto. Nie ma nigdzie śmieci, psich kup, naszego zwykłego syfu.
Idziemy nad rzeką. Po drugiej stronie burego nurtu starannie ułożone z plastikowych paneli, wyznanie miłości do tutejszej drużyny koszykówki. W bocznej uliczce najstarsza na Litwie gotycka kamieniczka – Dom Perkuna. Nazwana tak, bo podczas renowacji w XIX wieku znaleziono tu posążek przypominający pogańskiego bożka.
W ogóle warto pamiętać, że chrześcijaństwo jest tu oficjalną religią dopiero od 1385 roku – prawie 400 lat po „naszym” chrzcie Mieszka. A w lasach i na bagnistych osiedlach jeszcze długo czczono dawnych bogów.
Zimny wiatr daje nam w kość. Rozglądam się szukając pamiątek po „stołeczności” Kowna. Pewno gdzieś są, ale ich nie znalazłem. Jakby te dwadzieścia lat, w okresie międzywojennym, zamieciono pod dywan. Litwini chętnie odwołują się do księcia Witolda, czy Giedymina – założyciela Wilna. Można to zrozumieć. Pogańskie Wielkie Księstwo Litewskie było krajem „od morza do morza”. Od Bałtyku, po Morze Czarne. Decyzja Jagiełły, by połączyć się unią z Polską, z dzisiejszej perspektywy Litwinów, pogrzebała ich szansę na samodzielne królestwo. A gdy pojawiła się szansa w 1918 roku na swoje państwo, polskie wojska odbiły „ich” Wilno – historyczną stolicę.
Nie wiem jak dziś, ale gdy ja chodziłem do szkoły, nauczyciele powtarzali nam, że możemy być dumni z dwóch rzeczy: Polska zawsze była krajem bez stosów, gdzie tolerancja dla innowierców była podstawą szlacheckiej demokracji, oraz to, że nigdy nie podbijaliśmy innych narodów, a jedynie broniliśmy się przed zakusami obcych mocarstw.
Oba te twierdzenia są półprawdami. Czyli właściwie czystym kłamstwem.
O tolerancji i „kraju bez stosów” chętnie napiszę kiedy indziej. A nasz pokojowy charakter dla Litwinów jest czystą kpiną. Dobrze pamiętają 1938 rok i histeryczne nagłówki polskich gazet: „Wodzu, prowadź na Kowno!”. Marszałek Rydz Śmigły polerował już epolety, gdy rząd wystosował ostre ultimatum do władz Litwy. Chodziło o uznanie polskiej granicy i wyrzeczenie się Wilna. Litwini się ugięli, ale nigdy nam tego upokorzenia nie wybaczyli. I chodząc po pustych ulicach Kowna, to podświadomie czuliśmy.
2 komentarze
[…] terenem spornym pomiędzy Litwą a Prusami, rządzili Francuzi. Ale Litwa (ta ze stolicą w Kownie) po trzech latach wkroczyła na te tereny i wygoniła wojska „trójkolorowych”. W marcu 1939 […]
[…] A ile kilometrów jest do Kowna? – zapytała Magda wpatrując się w […]