Mówi się, że dziecko brudne, to dziecko szczęśliwe. Dlatego przymykamy oczy, gdy Wili grzebie w ziemi, błocie, przenosi przez dróżkę żuczki, czy karmi gołębie. Zawsze jednak przychodzi ten moment, w którym zabawa się kończy, a rodzice muszą podjąć zdecydowaną interwencję, by brudne rączki nie powędrowały do buzi.
– Czy każdy chłopiec uwielbia grzebać się w błocie? – zapytała Magda, a ja usłyszałem w jej głosie nutkę pretensji skierowanej do mnie jako ojca oraz ambasadora gorszej połowy ludzkości.
Nasz czteroletni syn już drugą godzinę wspinał się na Łysicę, najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich. Te najstarsze i – jak twierdzi Magda – najbardziej majestatyczne polskie góry, są idealne na pierwszą samodzielną wycieczkę z małym turystą. Od parkingu w Świętej Katarzynie, wolnym krokiem w godzinę powinniśmy dotrzeć na szczyt Łysicy. Ale my, po dwóch godzinach byliśmy dopiero w połowie drogi.
Wszystko przez to, że Wili zafascynował się czarnymi żukami, które z trudem przedzierały się przez opiewaną w powieściach Stefana Żeromskiego Puszczę Jodłową.
Wili zatrzymywał się przy każdym żuczku. Kucał, przyglądając mu się uważnie. Żuczek natychmiast nieruchomiał, udając martwego, i zapewne modląc się żarliwie do żuczego boga, by ten straszliwy wielkolud uznał go za nic nieznaczące truchło i poszedł sobie dalej.
Wili dumał nad nieruchomym żuczkiem, aż w końcu trącał go palcem, by zachęcić stworzonko do kontynuowania marszu. Czasem, po tej interwencji, żuczek lądował na plecach i rozpaczliwie przebierał nogami w powietrzu, przeczuwając, że jego koniec jest tuż tuż.
Niesłusznie. Nie było aż tak źle.
Wili przyglądał mu się z bliska. Po dłuższej chwili podstawiał palec i szeptał do żuczka po angielsku: „Let me help you…”. Brał go, w miarę delikatnie w palce i przenosił na drugą stronę ścieżki. Czasem w leśnej ściółce kopał dołek, żeby żuczek miał domek.
To wszystko trwało całe wieki. Nic dziwnego, że w pewnym momencie mały turysta zgłodniał jak wilk. Wyciągnęliśmy kanapki, ale zanim Wili sięgnął po jedzenie, Magda krytycznym spojrzeniem omiotła ręce synka. Były czarne od ziemi, błota i z wilgotnymi plamami po tych kilku rozgniecionych żuczkach, którym się jednak nie poszczęściło.
Woda, którą napełniliśmy butelkę przy źródełku, kilka kroków od wejścia do parku, prawie się już skończyła. Mycie rączek tą resztką, która została na dnie butelki oznaczałoby, że aż do powrotu do cywilizacji nie będziemy mieć nic do picia. My pewno z pragnienia nie padniemy, ale odmawianie łyka wody czterolatkowi nie mieści się w naszym pojęciu „fajnej wycieczki”.
Jeszcze parę lat temu musielibyśmy zawrócić. Na szczęście mamy XXI wiek, a w plecaku nosimy na takie sytuacje małą buteleczkę z antybakteryjnym żelem Carex.
Wystarczy wycisnąć na dłonie większą kroplę i dalej już postępować mniej więcej tak samo, jak zawsze przy myciu rąk. Żel jest wydajny, nie klei się, nie ślizga jak mydło i ładnie pachnie. Nasz synek, który do utrzymywania czystości podchodzi zazwyczaj mocno sceptycznie, lubi rytuał mycia, szczególnie „truskaweczką” – Carex o zapachu truskawki jest na naszych wycieczkach prawdziwym hitem.
Mała buteleczka (50 ml – można ją spokojnie przewozić w bagażu podręcznym w samolocie) jest zaskakująco wydajna, a w podróży sięgamy po nią kilka razy dziennie. Zawsze wtedy, gdy nie ma w pobliżu bieżącej wody i mydła. Czyli w Afryce – praktycznie non stop. Ale i we Włoszech się to zdarza, gdy nasz synek ubrudzi się słodkimi, lepiącymi gelati.
Oczywiście można byłoby dziecko trzymać krótko. Nie pozwalać niczego dotykać i wpadać w panikę za każdym razem, gdy na afrykańskiej farmie przypraw zaczyna rączkami dokopywać się do pachnących korzeni drzewa cynamonowego. Na samą myśl co tam może czaić się w ziemi, cierpnie nam skóra.
Albo gdy w Armenii, przed starymi kościołami sprzedawcy ptaków wciskają dziecku białą gołębicę, by powtórzył gest patriarchy Noego na świętej górze Ararat. Nie ma mowy, byśmy patrzyli spokojnie, gdy po takim wyczynie dziecko wsadzi paluszki do buzi, albo potrze dłonią oczko.
Z gołębiami zresztą zawsze jest kłopot. Dzieci je uwielbiają, a dorośli patrzą na te „latające szczury” z mieszaniną lęku i obrzydzenia.
O higienę dbać trzeba – co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Dlatego nie pozwalamy dziecku jeść brudnymi rękami. Ale zamiast panikować, gdy czterolatek się brudzi, sięgamy po małą buteleczkę z antybakteryjnym żelem do mycia. Dziecko jest szczęśliwe – może się brudzić, a my patrzymy na to spokojnie, bo wiemy, że w kilka sekund możemy pozbyć się bakterii z małych rączek. I jak teraz ładnie pachną!
No to możemy z synkiem wspinać się na górskie szczyty. Pierwszy szczyt do Korony Gór Polski już zdobyty!
Tekst powstał przy współpracy z marką Carex, producentem niezbędnych w podróży antybakteryjnych żeli do mycia rąk.