Home Podróże po świecieEuropaArmenia Armenia: Droga na dzikie południe

Armenia: Droga na dzikie południe

by Sergiusz Pinkwart

Do Goris na południu Armenii jest 230 kilometrów. To tyle, co nic. Nieco dalej, niż z Warszawy do Kielc. Ale tu dobra średnia, to 40 km na godzinę. Pożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy w stronę Iranu i Górskiego Karabachu. Bo podobno, tam jest ładnie…

Nie, nie jesteśmy samobójcami. Nie pojedziemy do Karabachu – ormiańskiego państewka nieuznawanego przez nikogo na świecie, nawet przez rząd Armenii. Polski ambasador, którego odwiedziliśmy w Erewaniu, wybił nam to z głowy. I słusznie. Bo o tym, że wraz z wiosną odżyje tlący się wciąż konflikt w Górskim Karabachu, mówią na ulicach już wszyscy. A jak mówią, to pewno będzie z tego wojna.

Jedziemy więc tylko do tego wąskiego klina rdzennej Armenii, wciśniętego pomiędzy Karabach, Iran, a „mały” Azerbejdżan, który niczym okręg kaliningradzki, jest oddzielony od „dużego” Azerbejdżanu Armenią i Iranem.

Widoki na górskiej przełęczy.

Kto zrozumie tą całą mozaikę narodów i państw na Kaukazie Południowym, ten będzie wiedział gdzie jest bezpiecznie, a gdzie lepiej się nie zapuszczać. Czasem nie taka jak trzeba pieczątka w paszporcie i można mieć spore kłopoty. Niby lepiej w ogóle tam nie jeździć, ale wtedy stracimy możliwości podziwiania pięknych widoków, rozmów z ciekawymi ludźmi, picia niesamowicie smacznej kawy w przydrożnych barach. A zresztą navigare necesse est. A nasz synek, w podróży rozwija się trzy razy szybciej, niż „stacjonarnie”. Już po trzech dniach w Armenii zaczyna mówić po rosyjsku i jest fanatycznym miłośnikiem Araratu. Ormianie patrzą z rozczuleniem na blondynka, który w każdej przydrożnej budce, czy stacji benzynowej, biegnie do stojaka z pocztówkami i bezbłędnie odnajduje „Ajajat!”.

No więc jedziemy.

Pożyczyliśmy w Erewaniu srebrnego Chevroleta, broniąc się rękami i nogami przed wciśnięciem nam nieco droższej, terenowej Dacii Duster. No i już na rogatkach miasta żałujemy i złorzeczymy. Bo wyrwy w asfalcie są tak rozłożone, że nie sposób ich ominąć. Terenówki śmigają śmiało, a my, z rykiem silnika wleczemy się na pierwszym biegu, co chwilę trąc o asfalt miską olejową. Chwila oddechu na autostradzie i znów objazd po dziurach. I tak w kółko. Dobrze chociaż, że nie leje, choć zapowiadali deszcz, a ciemne chmury co jakiś czas zasłaniają nam majestatyczny Ararat, który jest tu na wyciągnięcie ręki. Tak jak obecna turecka granica.

Góry w Armenii są niezwykle różnorodne, krajobraz diametralnie zmienia się na krótkim odcinku.

My, Polacy, narzekamy, że zdradzono nas w Jałcie. Ormianie też mają słuszną pretensję do świata, że o nich zapomniał, gdy po Pierwszej Wojnie dzielono świat na nowo. Lenin zadowolił się połknięciem Erewania i okolic, a oddał Turkom historyczną ojczyznę Ormian, pomiędzy jeziorem Wan a Araratem.

„Czwórstyk granic” i miejsce popasu.

Dojeżdżamy do czwórstyku granic. Proste rondo, a przy skrzyżowaniu parę sklepów i kawiarni z plastikowymi stolikami. Jesteśmy tuż obok granicy z Turcją (zamknięta) i Azerbejdżanem (zamknięta). Kilka kilometrów dalej jest Iran, z którym w tym miejscu Armenia akurat nie graniczy, ale jakby dobrze się wychylić, to zobaczymy wzgórza należące do państwa ajatollachów.

Kawa po ormiańsku pod granicą.

Stajemy na kawę. Obok nas parkuje autobus pełen żołnierzy. Kupują zgrzewki wody mineralnej i chleb. My prosimy o kawę i pirożki z kartoszką i ziołami, smażone w głębokim oleju. Ceny są „dla miejscowych”. Za pyszną kawę („po ormiańsku”, czyli tak samo jak „po turecku” parzoną w tygielku z fusami) i pięć pirożków wielkości sporych kotletów, płacimy w przeliczeniu sześć złotych.

Sklep wielobranżowy jest zaopatrzony wprost rewelacyjnie. Jest jedzenie, kosmetyki, duży wybór ubrań wojskowych dla małych dzieci, najmłodszym podsuwa się także – wśród innych zabawek – plastikowe karabiny i granaty. Są pieluszki sprzedawane na sztuki (po 90 groszy). Ale Magdę zachwyca lampka z Jezusem. Nie widziała czegoś takiego nawet w Licheniu.

„Gees” przy granicy jest niewiarygodnie wyposażony.

Jedziemy dalej na południe. Jesteśmy teraz bardzo blisko granicy z „małym Azerbejdżanem”. Na tyle blisko, że przy drodze, po prawej stronie usypano nasyp, żeby azerscy snajperzy nie mogli wprawiać się w strzelaniu do jadących drogą samochodów. To dość sugestywne podsumowanie stosunków pomiędzy sąsiadami.

Parę ostrych zakosów i zjeżdżamy w dolinę rzeki Arpa. To winiarskie serce Armenii. A właściwie – całego świata. W pobliskiej pieczarze odnaleziono naczynia, w których sześć i pół tysiąca lat temu przechowywano wino. Nigdzie indziej na świecie nie ma starszego świadectwa geniuszu ludzkiego, przemieniającego sok z winogron w szlachetny alkohol.

Stragan z regionie winiarskim.

Zatrzymujemy się w Areni. To dosłownie paręnaście domków przy głównej ulicy. Przy trasie co kilka metrów rozkładają się stragany. Ciemnoczerwone, słodkie wino po 9 zł za litr, sprzedawcy nalewają do dwulitrowych, plastikowych butelek po coca-coli. Właściwie kolor wydaje się być ten sam. Wykorzystują to Irańczycy, którzy w ten sposób przemycają do swojego kraju surowo zakazany alkohol. Jako zakąskę, sprzedawcy dorzucają marynowane papryczki, sprzedawane również w plastikowych butelkach – tym razem przezroczystych. Jak oni to potem wyciągają? No nic… Robimy zakupy i potem się dowiemy.

Tradycyjna winiarnia w miejscu narodzin wina.

Wchodzimy do jedynej „porządnej” winiarni w tej miejscowości, polecanej nam przez polskiego ambasadora. Łatwo trafić, to jedyny duży budynek w samym centrum. Podłączamy się do grupy chińskich turystów i mamy możliwość podziwiania maszyn, „prawdziwych ferrari”, które z gracją nalewają i butelkują szlachetny trunek.

Nowoczesne oblicze winiarni.

Przy degustacji dosiada się do nas właściciel zakładu, Davit Mkrtchyan. Ma dwóch synów, mniej więcej w wieku Chruczka. Chłopaki zaczynają się bawić, a my rozmawiamy. Jak to Polak z Ormianinem – trochę o historii, a trochę o biznesie.

Męskie dyskusje o biznesach.

– Nasza winnica i zakład produkcyjny to podstawa – mówi Davit. – Nastawiamy się na sprzedaż wina najwyższej jakości, za które klienci za granicą będą chcieli płacić powyżej 20 euro za butelkę. Żeby biznes miał sens, musi się opierać na „trzech nogach”: eksporcie, sprzedaży na rynek wewnętrzny w wybranych sklepach w Erewaniu i tutaj, w naszej winnicy, gdzie robimy pokazy i degustacje. Co trzy miesiące rzetelnie sprawdzamy, która „noga” radzi sobie najlepiej, a która wymaga od nas nowych pomysłów i uwagi. Mam też świadomość, że nie pójdziemy do przodu, jeśli nie obudujemy winiarskiego interesu infrastrukturą turystyczną. Hotele, biura turystyczne, wycieczki, restauracje. To oczywiście wymaga kapitału. Mam biznesplan na dwa miliony euro. Złożyłem podania o państwowe dotacje. Jeśli się uda, to super. Jeśli nie, pozbieram pieniądze po rodzinie i będę rozwijał firmę, tylko trochę wolniej. Mam dwóch synów, muszę zadbać o ich przyszłość…

Młodsze pokolenie też dyskutuje.

Davit mówi po rosyjsku coraz szybciej, równocześnie odpowiada coś po ormiańsku, na pytania swojego czterolatka. Jest nie tylko dyrektorem z dwoma dyplomami (z politologii i ekonomii), ale przede wszystkim ojcem.

– Ormianie i Żydzi to dwa narody, które musiały wykształcić smykałkę do biznesu i bardzo mocno postawić na więzi rodzinne. Inaczej byśmy nie przetrwali – uśmiecha się i z miłością czochra ciemną czuprynę swojego synka.

Ruszamy dalej.

Przełęcz na wysokości 2450 m.

Droga wije się zakosami coraz wyżej. Na poboczu pojawiają się jęzory śniegu. Pniemy się na przełęcz, na wysokości 2450 m n.p.m. To tylko 49 metrów niżej niż wierzchołek Rysów. Przy drodze stoją okutani w kufajki sprzedawcy warkoczy ziół. Nie mamy pojęcia, czy to intratny interes. Ale faktem jest, że w najwyższym punkcie drogi, gdy zatrzymujemy się, żeby zapytać o wysokość (nie ma żadnych znaków) sprzedawca ma na straganie tylko zioła i małe cebulki, podobno – jak zachwala – fantastyczne jako dodatek do jajecznicy.

Wyciągamy przewodnik po Armenii, który pożyczył nam Tata Magdy. Autor zachęca nas, żebyśmy zboczyli nieco z trasy i zobaczyli słynny wodospad w Shaki. Trochę błądzimy, ale trafiamy w końcu na drogowskaz. Asfalt się szybko kończy i telepiemy się po szutrze i zaschniętym błocku.  Wokół góry i porzucone, pewno w poprzedniej dekadzie, samochody.

Łada Niva na zboczu.

Dojeżdżamy do małej elektrowni, ale wodospadu ani widu ani słychu. W końcu droga się kończy jakimś zamkniętym na kłódkę szlabanem. Wychodzimy z auta i otaczają nas bezpańskie psy.

Na postoju natychmiast dopadły nas głodne psy.

Czekamy kilka minut, aż pojawia się przed nami staruszek. Po rosyjsku tłumaczy, że wodospad był, ale elektrownia go zabudowała. Za to chętnie podzieli się z nami refleksją lingwistyczną. Otóż według niego, miejscowość nie powinna się nazywać Shaki, bo to po azersku. Prawidłowa wymowa to Szakyi. Próbujemy z Magdą kilka razy powtórzyć za staruszkiem, ale on wciąż niezadowolny kręci głową. Nie! Nie Szaki, nie Szaky. Powtórzcie: Szakyi! Zaklina się, że pisał do miejscowych władz, a nawet do prezydenta. I nic. Wszyscy go ignorują.

Kiwamy głowami ze zrozumieniem. Chruczek śpi w samochodzie. Może gdyby wstał, to umiałby powiedzieć „Szakyi”, ale póki co, możemy dziadkowi tylko współczuć.

Staruszek proponuje, żebyśmy w ramach zadośćuczynienia kupili od niego nieco miodu, bo ma akurat przy sobie kilka słoików. Ale wymawiamy się tym, że nie damy rady przewieźć miodu samolotem w bagażu podręcznym, a innego nie planujemy. W geście rozpaczy pokazuje nam stojący gdzieś daleko zardzewiały wrak i z dumą mówi: – Ale piękne mam żiguli, widzicie?

No widzimy. Co mamy nie widzieć. Żegnamy się i wpadamy stado owiec prowadzone przez kowboja na koniu.

Dziki Zachód w Armenii.

Jedziemy dalej zobaczyć kamienne kręgi Karahundż, starsze o trzy tysiące lat od Stonehenge, a nazywane właśnie „Ormiańskim Stonehenge”. Są na północ od miejscowości Sisian. To niemal po trasie.

„Trzeba skręcić w lewo przy zardzewiałych parasolkach i dalej trzy kilometry po polnej drodze” – czyta Magda w przewodniku.

Oczywiście żadnych zardzewiałych parasolek nie ma. Trochę błądzimy po bocznych stromych drogach, wreszcie z pomocą starego dobrego kompasu i zapytanych babuszek, trafiamy na właściwą drogę. Na szczęście tuż przed skrętem na „gruntowkę” jest drogowskaz na Karahundż, co jeśli chodzi o atrakcje turystyczne w Armenii nie jest regułą, a w zasadzie jest rzadkością. Trzy kilometry opisane w przewodniku skracają się do trzystu metrów po wertepach.

Ormiański Stonehenge.

Dolmeny są niewielkie, ale robią wrażenie. Niektóre z nich mają przewiercone otwory. Po co? Prawdopodobnie do obserwacji gwiazd. Kiedy spojrzymy przez otwór, widzimy przez niego ostry czubek drugiego kamienia i niebo.

A po co w ogóle sześć tysięcy lat przed naszą erą ktoś pracowicie ustawiał tu ciężkie głazy na sztorc? Czy to kalendarz astronomiczny?

Wykute w głazach otwory.

Wchodzimy do małego baraczku. W tym samym momencie z zaparkowanej nieopodal łady wyskakują dwaj mężczyźni. Prowadzą tu sklepik z pamiątkami. Najlepiej sprzedają się koszulki z nadrukami petroglifów: rysunków naskalnych z pieczar w widocznej na wprost od nas górze Ughtasar. Liczą 7000 lat i wyobrażają zwierzęta i ludzi. Teraz góra jest pokryta śniegiem, ale w lipcu i sierpniu można tam będzie podejść i zobaczyć rysunki wykonane przez ludzi przed tysiącami lat. Przyjedziemy? Co mamy nie przyjechać! A na razie kupujemy koszulki i czarki na wino z rysunkami prehistorycznych mistrzów.

A teraz już prosto do Goris.

Na prawdziwą, kaukaską kolację.

Świeże tolma – gołąbki w liściach winogron, szaszłyk, sałatka i domowy ser.

W czasie naszych rodzinnych wyjazdów korzystamy z ubezpieczenia oferowanego przez Twoja Karta Podróże. Możesz je kupić TUTAJ. Polecamy!

Related Articles

Leave a Comment