– Czemu nie przyjechaliście z dzieckiem? – pani z radzyńskiego urzędu miejskiego unosi brwi.
Jesteśmy w jury konkursu na reportaż. Kilka miesięcy temu prowadziliśmy tu warsztaty dziennikarskie, a teraz wpadliśmy omówić prace konkursowe i przyznać nagrody. Dwie – trzy godziny intensywnej pracy, obrad, publicznych wystąpień i kuluarowych rozmów. Z piętnastomiesięcznym Chruczkiem raczej by nam było trudno.
Dlatego malec został w Warszawie, z dziadkiem i babcią.
– Mogliście go przyprowadzić do naszego żłobka – przekonuje nas pani z urzędu miasta.
A to tak można?
Dziwimy się, że w Radzyniu Podlaskim taka Europa, ale w sumie to mamy do siebie pretensje, że na to rozwiązanie nie wpadliśmy. W końcu nie dalej jak półtora miesiąca temu, oddaliśmy Chruczka na jeden dzień do żłobka w Norymberdze. Tam to było takie oczywiste…
Tak się jakoś złożyło, że mieliśmy tego dnia sporo pilnej pracy – teksty do napisania „na już”, ważne maile, trasa do opracowania…
– Dajcie Williego do domowego przedszkola Reginy – poradził nam Christoph, u którego się zatrzymaliśmy.
Więc odprowadziłem Chruczka do niemieckiego prywatnego domowego przedszkola.
Czy to droga impreza?
Tańsza niż się spodziewałem – 3 euro za godzinę (czyli 12 złotych). Gdybym był mieszkańcem Norymbergi, to dostałbym na ten cel pomoc gminy. Więc zapłaciłbym jeszcze mniej.
Domowe przedszkole zajmowało całe piętro sporej willi. Pięcioro dzieci bawiło się w dwóch pokojach, mając jeszcze do dyspozycji specjalnie przystosowaną łazienkę i kuchnię. Regina – wykwalifikowana nauczycielka przedszkolna, miała komodę z przewijakiem dla maluchów takich jak Chrucz. Pieluszki i mokre chusteczki były na wyposażeniu.
Gdy chwilę rozmawiałem z innym rodzicami, którzy przyprowadzili swoje dzieci, nie kryli zadowolenia, że ich pociechy przychodzą do domowego przedszkola. Uczą się tu przez zabawę, nabierają pewności siebie i społecznych odruchów. Regina jest znana z tego, że jej podopieczni szybko zaczynają chodzić, samodzielnie jeść i mówić pełnymi zdaniami. A przede wszystkim świetnie się bawią i nie mogą doczekać kiedy znów wrócą do jej domowego przedszkola.
Jeszcze chwilę posiedziałem, żeby zobaczyć jak nasz syn zaaklimatyzuje się w grupie. Niepotrzebnie się martwiłem. Po 30 sekundach czuł się już jak u siebie, a niemieckie dwu-trzylatki bawiły się razem z nim. Regina zarządziła zabawę w gotowanie obiadu. Dzieci z namaszczeniem kroiły drewnianymi nożami kolorowe drewniane owoce, sprytnie sklejone w środku rzepami. Potem wrzucały je na drewnianą patelnię, ucząc się nazw i kolorów. Chruczek był zachwycony. Wyszedłem popracować.
Gdy wróciłem po kilku godzinach, zabawa trwała w najlepsze i nasz syn nie był zadowolony, że musi opuścić taką miłą „omę”. Dzieciaki chórem go pożegnały: „Tschüss Willi!”.
Chruczek zrobił „pa pa”.
Ruszyliśmy dalej.
1 comment
Oczywiście, że są! U nas to się nazywa Klub Malucha i jest na co drugiej ulucy. Moje chodziły do takiego klubiku na Żoliborzu od kiedy skończyły 1,5 roku.