Chor Virap to miejsce, gdzie przez kilkanaście lat w głębokiej studni więziony był święty Grzegorz Oświeciciel, ojciec kościoła ormiańskiego. Tym razem zrezygnowaliśmy z klimatyzowanego samochodu i ruszyliśmy w podróż najpopularniejszym w Armenii środkiem transportu – marszrutką.
Klasztor Chor Virap, co znaczy Głęboki Loch, leży na niewysokim wzgórzu górującym nad doliną rzeki Araks stanowiącej granicę między Armenią i Turcją. Do stołecznego Erywania jest stąd 40 km. Zaś do biblijnej góry Ararat (5165 m n.p.m.) w linii prostej zaledwie 30 km. Do Chor Virap ruszamy z centrum stolicy dopytując się o drogę, bo w przewodniku i na blogach o Armenii nie znaleźliśmy konkretów jeśli chodzi o dojazd transportem publicznym. Miejscowi kierują nas na dworzec kolejowy, gdzie jest stacja marszrutek.
– Stamtąd odjeżdżają busiki. Trzy dziennie, o 9, 11 i 14 – słyszymy od mieszkańca Erewania.
Jedziemy więc metrem do stacji Sasunti David. Pociąg zatrzymuje się na głównym dworcu kolejowym. Przyjechaliśmy wcześniej, żeby mieć zapas czasu, więc 10.30 ruszamy do postoju marszrutek koło pomnika ormiańskiego bohatera Davida z Sasunu.
Dzięki Bogu, że rozmawiamy między sobą głośno o Chor Virap, bo zamiatająca schody pani zatrzymuje nas i wskazuje drogę na drugi koniec dworca – mówiąc, że to stamtąd odjeżdżają busiki pod Ararat. Przechodzimy przez długi korytarz przejścia podziemnego pełnego budek z fast foodem i sklepików z ubraniami, butami, zabawkami i drobiazgami – dokładnie jak w Polsce 20 lat temu. I rzeczywiście, trafiamy na duży plac pełen marszrutek i autobusów.
Stanowisk nie ma, numery autobusów nic nam nie mówią, więc pytamy. Od razu zjawia się kilku taksówkarzy, którzy zapewniają Sergiusza, że w stronę Chor Virap nic dziś już nie odjedzie, ale że oni nas za dobrą cenę zawiozą do klasztoru.
My z Chruczem ruszamy w stronę ceglanej budki, która równie dobrze może być publiczną toaletą, jak i dworcem. Okazuje się, że to dobry strzał i w ciasnym pokoiku odnajdujemy kilku kierowców siedzących na wytartym tapczanie i palących tanie papierosy. Pytamy o Chor Virap. Okazuje się, że najbliższy autobus odjeżdża za ponad dwie godziny. O 11 jedzie marszrutka w tamtym kierunku, ale trzeba będzie dojść jakieś 2,5 kilometra. Bierzemy! Wyciągam Sergiusza z rąk kolejnego taksówkarza i ruszamy do wskazanego autobusu. Jest pełen ludzi. Wszystkie miejsca siedzące i stojące są zajęte, ale kiedy do busika wpada mały Chrucz, natychmiast robią mu miejsce. My stoimy. Na szybie jest naklejone coś w stylu rozkładu, na którym widnieje godzina 11:10. No dobrze, to mamy pół godziny do odjazdu. Zastanawiam się czy nie wysłać Sergiusza po dobrą kawę po ormiańsku.
Na szczęście rezygnujemy z kawy, bo po czterech minutach wsiada kierowca i uruchamia silnik. Jest 10:45, więc ani według rozkładu, ani według tego, co mówili nam kierowcy w budce. Dopytujemy więc, czy to na pewno marszrutka do Chor Virap. Tak, jak najbardziej. Autobus rusza, a my dziękujemy sobie w myślach za to, że przyszliśmy przed czasem. Za to Chruczek już zaprzyjaźnia się z pasażerami.
Marszrutka podskakuje na dziurawych ulicach i zatrzymuje się wpuszczając do środka kolejne osoby. Nie wiem jak mają się zmieścić, bo jest tłok taki, że niemal wisimy trzymając się półki na bagaże.
– Autobus jest skonstruowany tak, że może za nim biec dowolna liczba osób – zauważa filozoficznie Sergiusz.
No faktycznie, to pocieszające, zwłaszcza, że dziecko siedzi wygodnie i jest zadowolone. Po około godzinie kierowca staje na drodze pomiędzy sadami owocowymi i mówi, że do Chor Virap to tutaj. Wysiadamy, a wraz z nami troje 60-letnich backpackersów z ogromnymi plecakami z aluminiowym stelażem. Mój tata jeździł po tych terenach dokładnie z takim w latach 70-tych.
Ruszamy drogą w stronę Araratu. Chruczek na wszelki wypadek od razu zastrzega, że nie ma siły, więc ja biorę plecaki, aparat i ukochanego pingwinka Chruczka, bez którego nigdzie się nie rusza. A Sergiusz bierze małego na barana. Nie przechodzimy kilku kroków, kiedy mija nas samochód z rosyjskimi backpackersami, których podwozi miejscowy kierowca.
– Wrócę po was – rzuca przez szybę.
Kiedy niknie na horyzoncie, zatrzymuje się przy nas kolejne auto.
– Do Chor Virap? – pyta kierowca.
No a gdzie. Nic innego tu nie ma. Sergiusz negocjuje cenę i za 9 złotych podjeżdżamy pod sam klasztor. Po drodze Ormianin tradycyjnie z rozrzewnieniem wspomina czasy, kiedy handlował na Stadionie X-lecia (niemal każdy, kogo tu spotykamy, ma taką kartę w życiorysie), opowiada, że Chor Virap zwiedzają teraz jego rosyjscy turyści, których obwozi po Armenii, a teraz wyskoczył na stację benzynową zatankować. No to zabrał nas, żeby nie wracać na pusto. Ostrzega nas też przed kierowcami, którzy stoją pod klasztorem i będą nam proponować powrót do Erewania.
– Nie przepłacajcie, tylko wracajcie autobusem. O tu jest przystanek – wskazuje wydeptaną ziemię na rozstaju dróg. – Autobus o 14 rusza z Erewania, o 15 jest w wiosce, o 15:45 wraca i będzie tutaj. Czekajcie na tym przystanku.
Mieliśmy zamiar wracać autobusem, więc dziękujemy za radę i ruszamy w górę do klasztoru. Jest piękny. W centrum kompleksu stoi kościół Surb Astvatsatsin – p.w. Matki Bożej. Niewielki, wzniesiony w pięknym, klasycznym stylu ormiańskiej architektury sakralnej.
Obok jest duży taras z widokiem na równinę pod Araratem. Granica z Turcją jest kilkaset metrów stąd. Na wyciągnięcie ręki są minarety we wsi leżącej już po drugiej stronie granicy. Nad wszystkim dominuje święta góra. Wyższy szczyt Araratu wznosi się na wysokość 5165 m n.p.m. Chor Virap leży na wysokości około 1000 metrów, u podnóża Araratu. Różnica wysokości 4100 metrów sprawia, że olbrzymi szczyt robi niesamowite wrażenie.
Obok tarasu jest wejście do kaplicy, która stoi bezpośrednio nad lochem św. Grzegorza Oświeciciela i z niej jest do niego zejście. Późniejszy pierwszy katolikos Armenii został wrzucony do skalnego lochu z rozkazu króla Tirydatesa III. Miał tu umrzeć, ale przetrwał w ciemnicy kilkanaście lat (źródła podają od 13 do 15). Król był okrutny, ale w pewnym momencie przesadził.
Piękne chrześcijańskie dziewice – św. Rypsyma i jej kilkadziesiąt towarzyszek – uciekały przed prześladowaniami z Rzymu. W Armenii nie zaznały spokoju, bo król chciał posiąść piękną Rypsymę, ale dziewica odparła, że należy tylko do Chrystusa. Wtedy król wpadł we wściekłość i ukamienował Rypsymę wraz z jej towarzyszkami. Po tym wydarzeniu zapadł na chorobę nerwową. Biegał na czterech łapach jak wilk i nocami wył do księżyca. Doradcy uznali, że może mu pomóc tylko Grzegorz Oświeciciel. Wyciągnięto go więc z lochu, i rzeczywiście uzdrowił króla. Ten, z wdzięczności, przyjął chrześcijaństwo jako religię państwową. I tak w 301 roku Armenia stała się pierwszym chrześcijańskim krajem na świecie.
Loch Grzegorza Oświeciciela jest dostępny dla turystów. Wchodzi się do niego wąskim kominem w posadzce kaplicy, opierając się plecami o ścianę i trzymając stopni stalowej drabiny. Na dole nie widać światła, wchodzi się w ciemną czeluść. Przy nas kilka osób z klaustrofobią wycofało się. Potem komin się rozszerza i wchodzimy do pieczary, w której żył święty. Zwiedził ją Sergiusz. Ja z Chruczem nie zeszłam do lochu – nasz synek jest za mały. Dzieci muszą być w stanie samodzielnie zejść po drabinie, na nasze oko to atrakcja dla młodzieży od 12 lat.
W czasie, gdy Sergiusz zwiedzał loch Grzegorza Oświeciciela, my poszliśmy z Chruczem kupić świeczki i zapalić je w kolejnej kaplicy.
Po skałach weszliśmy na dawny cmentarz mnichów i przez drzwi w murze wyszliśmy na skaliste wzniesienie. Tu czekaliśmy aż Ararat wyłoni się zza szczelnie otulających go chmur.
My wygrzewaliśmy się w kaukaskim słońcu, a Chruczek budował z kamyczków wulkany i tunele. Po dwóch godzinach potężny szczyt pokazał się. Zrobiliśmy więc zdjęcia i zbiegliśmy w dół. Czas na wzgórzu klasztornym pod Araratem płynie jakoś inaczej, trzeba było spieszyć się na autobus.
Dotarliśmy do rozstajów dróg. Autobus pojawił się 10 minut przed czasem i ruszył w stronę Erewania. Po drodze jeszcze zatrzymał się na stacji benzynowej na tankowanie. Wreszcie mieliśmy chwilę, by napić się kawy na którą polowaliśmy od rana. Co prawda na automacie z kawą wszystkie napisy były w alfabecie ormiańskim, ale kierowca pomógł nam wybrać właściwy przycisk i za 150 dram (1 zł 30 gr) napiliśmy się pysznej kawy z mlekiem. Chruczek poczuł się senny w dusznym autobusie, a kiedy zaczął się układać, pasażerowie natychmiast przesiedli się, by zrobić mu miejsce. W Erewaniu byliśmy o 16.30.
Wycieczkę marszrutką do Chor Virap warto zaplanować na całe popołudnie. Godziny odjazdów busików są elastyczne. Bilety kosztują – 3,5 zł. Wstęp do klasztoru i do lochu Grzegorza Oświeciciela jest bezpłatny. Świeczki kosztują niecałe 1 zł.