O tym, że koniecznie musimy zobaczyć Chyndzoresk, wiedzieliśmy odkąd pomyśleliśmy o przyjeździe do Armenii. Skalne miasto, zamieszkałe jeszcze stosunkowo niedawno przez 20 tysięcy ludzi, działa na wyobraźnię.
Nasz książkowy przewodnik nie precyzuje, gdzie znajduje się skalne miasto, a właściwie Stary Chyndzoresk (bo nowa wioska o tej nazwie, do której w latach sześćdziesiątych XX wieku przenieśli się mieszkańcy jaskiń, widnieje nawet na mapie google). Wiedzieliśmy jedynie, że miasto wykute w skale jest gdzieś za wioską i trzeba dotelepać się tam drogą gruntową.
Z Goris ruszyliśmy porządną asfaltówką w kierunku na Stepanakert. Do granicy z Górskim Karabachem jest stąd zaledwie dwadzieścia parę kilometrów. Skręciliśmy na Chyndzoresk i droga wyraźnie się popsuła. Od centrum wioski w asfalcie było więcej dziur niż samego asfaltu. Dlatego z ulgą zjechaliśmy na wyboistą gruntówkę. Przynajmniej tu nie mieliśmy złudzeń. Turlaliśmy się na jedynce, po raz kolejny bijąc się w piersi, że następnym razem na pewno już wypożyczymy tu terenówkę. Dwa kilometry minęły. Potem trzy. Droga, wijąca się wśród wzgórz powoli zaczęła zbliżać się do granicy ze zbuntowaną prowincją Azerbejdżanu, a my traciliśmy nadzieję, że odnajdziemy skalne miasto.
Wtedy zrobiliśmy to, co powinniśmy uczynić od razu.
Odłożyliśmy telefon z mapą google, wróciliśmy do Chyndzoresku i zaparkowaliśmy pod sklepem, by zasięgnąć języka.
– Polacy czy Ukraińcy? – zapytał nas po rosyjsku lekko podniszczony życiem pięćdziesięciolatek, zanim zdążyliśmy otworzyć usta.
Zdarzyło się to nam już po raz enty. Miejscowi mają jakiś szósty zmysł, którym potrafią określić skąd pochodzą obcy przybysze. Może to wykształcone ewolucyjnie zdolności, które tu, na końcówce Jedwabnego Szlaku, w prowincji, którą nieustannie ktoś podbijał, albo chociaż łupił, gwałcił i palił, decydowały o życiu. Trzeba było na pierwszy rzut oka ocenić z kim się ma do czynienia. A z Ukraińcami najwyraźniej jesteśmy z jakiegoś powodu genetycznie powiązani i zaszeregowani w jednej szufladce. Tak po prostu jest, i tyle.
– Jestem Sarjan – przedstawił się i podał nam spracowaną rękę, bo tu nawet z policjantem z drogówki zaczyna się rozmowę o mandacie od uścisku dłoni. – Szukacie Starego Chyndzoresku? No to zróbcie mi miejsce.
Trochę nie tego oczekiwaliśmy, ale nie mieliśmy czasu na dylematy. Zgarnąłem z tylnej kanapy porozrzucane ciasteczka i zabawki, a Sarjan władował nam się do samochodu i z sympatią potarmosił blond czuprynę Chruczka.
Ruszyliśmy dalej, nakierowywani już precyzyjnie przez miejscowego przewodnika.
Teraz już wiemy. Jadąc z Goris powinniśmy skręcić w prawo na Chyndzoresk, a potem, zaraz na początku wioski, przy jednostce wojskowej, trzeba jeszcze raz odbić w prawo, w drogę gruntową, która prowadzi w dół.
Oczywiście nie ma żadnych oznaczeń. I oczywiście droga jest „bardzo gruntowa”. Nie wyobrażam sobie, by mógł nią przejechać dowożący turystów busik. Nasza osobówka też zsuwała się w dół, omijając jakoś najbardziej wystające kamienie, ale co i raz szorując po skalistej ziemi miską olejową.
Jechaliśmy łagodnymi serpentynami coraz niżej, aż zacząłem tracić nadzieję, że dotrzemy na miejsce. Aż po kilkunastu minutach zobaczyłem po lewej stronie głęboki parów, a po jego drugiej stronie, pierwsze wykute w skale pieczary. Kolejny zakręt i – dość niespodziewanie – stanęliśmy na porządnym parkingu, z toaletami i całą turystyczną infrastrukturą. Byliśmy jedynymi turystami. Wokół było kompletnie pusto – co można jakoś wytłumaczyć, w końcu w kwietniu mało kto jeździ na wakacje do Armenii.
Ale za jakieś dotacje zbudowano tu porządny parking i piękne drewniane schody, które prowadziły w czeluść parowu. Zaczęliśmy schodzić w dół słuchając wciąż opowieści Sarjana o jednym z najdziwniejszych miejsc, jakie widzieliśmy w życiu.
Choć nasz przewodnik urodził się w połowie lat 60. już w „nowym” Chyndzoresku, to jego rodzice wychowali się w pieczarach. Tych po lewej stronie zbocza. Chodzili do szkoły bardzo blisko mauzoleum Mechitara Sparapeta – Sarjan pokazuje nam jakieś nieokreślone miejsce po prawej stronie wąwozu. Sparapet to osiemnastowieczny bohater walk z Turkami. To właśnie po to, by chronić się przed muzułmańskimi najeźdźcami, wyryto w wapiennej skale cały system jaskiń i podziemnych przejść.
Skalne miasto, to w rzeczywistości miasto podziemne. 1800 pieczar połączono systemem korytarzy, tureccy żołnierze nie mogli sobie poradzić z obrońcami, którzy doskonale znali system podziemnych połączeń. Pojawiali się i znikali, uderzając na przeciwników od tyłu bądź wciągając ich w zasadzki. Po I Wojnie Światowej, gdy nastała tu władza radziecka, jaskinie przestały mieć rację bytu. Jeszcze przez kilkadziesiąt lat, siłą rozpędu, ludzie tu mieszkali. Ale droga na pola i łąki, gdzie wypasano owce, była uciążliwa, a tureckie wojska przestały Ormianom zagrażać. W latach 60-tych podjęto decyzję o przeniesieniu się na otwartą przestrzeń. Stary Chyndzoresk powoli wymierał. Aż stał się po prostu atrakcją turystyczną.
Schodzimy coraz niżej. Aż przed sobą widzimy żelazną konstrukcję przerzuconą nad przepaścią. To wiszący most. Cud inżynierii, ale i dość przerażający.
– Nie ma mowy, żebym tędy przeszła. To się całe chwieje! – protestuje Magda.
Ale Chruczek już wchodzi na most. A za nim – bez entuzjazmu – wędruje Magda.
Droga zdaje się nie mieć końca, a każdy krok rzeczywiście porusza podniebnym przejściem. Jeszcze parę kroków. Jeszcze jeden rzut oka w otchłań i jesteśmy po drugiej stronie.
Dopiero teraz orientujemy się, że Sarjan przez kilka ostatnich minut uparcie milczał. W końcu się przyznaje, że ma lęk wysokości i nie jest w stanie przejść tego mostu „na trzeźwo”. Na szczęście dziś zaczął dzień od dwóch stakanów tutejszego specjału – tutowki, czyli 60-cio procentowego samogonu z morwy i dlatego jakoś dał radę.
Gdy znów ma twardy grunt pod nogami, rozwiązuje mu się język. Pokazuje nam cerkiew, która jeszcze do niedawna przyciągała wiernych. „Bogate” pieczary ozdobione kolumnami i nory biedaków. Maluje przed naszymi oczami obraz tętniącego życiem miasta. Bo przecież 20 tysięcy mieszkańców, to tylko trochę mniej niż Zakopane. Ludzie tu żyli, pracowali, kochali się i umierali. Dzieci bawiły się na skalnym urwisku. Kobiety robiły pranie w płynącym z góry potoczku.
Sarjan ma ogromną ochotę, żeby nam wszystko pokazać i opowiedzieć, ale spoglądam na zegarek i brutalnie mu przerywam. Jesteśmy tu i tak już o dwie godziny za długo. Dziś mamy przed sobą jeszcze długą drogę nad jezioro Sevan, a tu zbliża się południe.
Sarjan otwiera szeroko oczy ze zdumienia.
– No nie żartuj! – prycha wyraźnie rozeźlony. – Przecież tak nie może być! Jesteście moimi gośćmi! Pojedziemy do mnie, zrobię szaszłyk, napijemy się czegoś, porozmawiamy. Jutro was jeszcze oprowadzę po okolicy, a za dwa, trzy dni pojedziecie w dalszą drogę. Naprawdę tak wam się śpieszy? Po co?
Gdy nie dajemy się przekonać, z cichym westchnieniem pochyla się i zbiera nad przepaścią bukiet pierwszych, wiosennych fiołków dla Magdy. Choćby tym chce zmazać plamę na swoim honorze, że nie ugościł nas tak jak każe tradycja.
W czasie naszych rodzinnych wyjazdów korzystamy z ubezpieczenia oferowanego przez Twoja Karta Podróże. Możesz je kupić TUTAJ. Polecamy!