Home Podróże po świecieEuropaAustria Stubai: Lekcja dla rodziców. Dziecko ma kryzys, a my nie wiemy co robić…

Stubai: Lekcja dla rodziców. Dziecko ma kryzys, a my nie wiemy co robić…

by Sergiusz Pinkwart

Trzeba poprzeczkę ustawiać wysoko. A potem wymagać 200 procent normy. Chyba zbyt długo pracowaliśmy z Magdą w korpo. Gdy przyszedł kryzys, zareagowaliśmy tak, jak nas wytrenowano w pracy. To był błąd…

Pierwsze objawy oczywiście zignorowaliśmy. No bo jakże to tak… Uśmiechnij się! Co jesteś taki smutny i nic nie mówisz? Przecież dziś świeci słońce! A ty jedziesz na drugą lekcję jeżdżenia na nartach! Jeszcze moment i będziemy razem śmigać po alpejskich stokach! Cieszysz się, prawda? Czemu się nie cieszysz? Przecież powinieneś się cieszyć!

– Bojałem się wczoraj… – cicho szepcze Chruczek.

– No co ty! – śmiejemy się głośno. – Bardzo dobrze ci wczoraj poszło. Jesteśmy z ciebie dumni! Świetnie sobie radzisz na nartach, a dzisiaj będzie jeszcze lepiej!

– Bojałem się… – powtarza Chruczek, a potem milknie. I z wczorajszego entuzjazmu, gdy rankiem jechaliśmy kolejką linową na 2600 metrów n.p.m. gdzie ma swoją szkółkę narciarską, nie pozostał nawet cień.

Wjazd „żółwikiem” na stok. Wili ma oczy pełne łez, ale nie płacze.

W przechowalni w wypożyczalni InterSport odnajdujemy swój sprzęt, odbieramy narty i buty. Przebieramy się i szybko wychodzimy. Chruczek idzie z nami w milczeniu, a minę ma, jakby szedł na ścięcie.

Oczywiście nie zwracamy na to uwagi. Bo wyszło piękne słońce i widoki są wspaniałe. Umawiamy się, że Magda pójdzie z Chruczkiem na lekcję, a ja w tym czasie będę miał dwie godziny na pojeżdżenie po świeżo wyratrakowanych trasach narciarskich na Stubaiu.

Świetnie przygotowana trasa to na Stubaiu norma.

Umawiamy się w południe, przy szkółce narciarskiej. Przyjeżdżam dwadzieścia minut przed czasem. Nasz mały narciarz stoi z zamkniętymi oczami i udaje, że śpi.

– Jak było? – pytam.

– Jak widać… – odpowiada Magda. Okazuje się, że po pierwszych 10 minutach mały chciał zdjąć narty i iść do restauracji. Co 10 minut schodził ze stoku i chciał przerwę. Trzeba było z nim rozmawiać, opowiadać o naszych początkach na nartach i tłumaczyć mu, że warto poćwiczyć zjeżdżanie, kiedy ma okazję.

Pokażesz tacie jak zjeżdżasz? Nie? Dlaczego?

Rozglądam się. Na oślej łączce wrze jak w ulu. Dzieciaki podjeżdżają „żółwikiem”, czyli krytym ruchomym chodnikiem. Z uwagą słuchają nauczycieli, którzy pouczają ich, by zjeżdżając trzymały narty szeroko ze szpicami skierowanymi do siebie w formie trójkącika pizzy. Niektóre maluchy popłakują, ale zagryzają zęby i z determinacją próbują. I za każdym razem wychodzi im coraz lepiej.

– Pokażesz tacie jak zjeżdżasz?

Wili potrząsa głową na „nie”. Nic nie mówi. Nie płacze, nie awanturuje się. Po prostu jest na nie. W końcu jednak daje się namówić. Zjeżdża ze spuszczoną głową, puszczając mimo uszu słowa trenerki. I tak dotrwa do dwunastej, gdy kończy się lekcja.

Wili zjeżdża ze spuszczoną głową, nie słuchając uwag trenerki.

Obiad zaplanowaliśmy w restauracji Schaufelspitz na górnej stacji kolejki Eisgratbahn. Widać ją dobrze z miejsca, w którym stoimy, ale jest nad nami jakiś kilometr od nas w linii prostej. Żeby się tam dostać trzeba zjechać w dół kolejką gondolową do pośredniej stacji, a potem wyjechać w górę nowoczesną, komfortową Eisgratbahn. Albo można wjechać wyciągiem krzesełkowym na szczyt Schaufelspitze 3333 m n.p.m. i zjechać do restauracji na nartach.

Ja już dziś pozjeżdżałem, więc Magda bierze narty i rusza w górę. My z Wilim pojedziemy kolejką. Tylko, że on nie chce. Chce być z mamą. Ale mama już wsiada na wyciąg krzesełkowy. Więc Wili zaczyna ryczeć. Chyba schodzą z niego emocje z ostatnich paru dni, bo szlocha i nic go nie jest w stanie uspokoić. Czekam cierpliwie. Po piętnastu minutach płacz cichnie. Wili bierze narty i daje się zaprowadzić do kolejki. Zjeżdżamy w dół. Potem, żeby się przesiąść z kolejki gondolowej na wagonikową, przejeżdżamy – dosłownie kilkanaście metrów – na nartach.

– Nie bojałem się – cieszy się Wili. – Nie bojałem się!

Po raz pierwszy dziś widzę na jego twarzy uśmiech. I chyba wyraz ulgi.

Przypominam sobie, jak wczoraj zjeżdżaliśmy z nim przy zacinającym śniegu i po zdecydowanie zbyt stromym stoku. Dziś jest piękne słońce, a wspólny zjazd to zaledwie kilkusekundowy, rekreacyjny „szus”.

Czekadełka. Dzieło sztuki kulinarnej.

Podjeżdżamy do restauracji Schaufelspitz i odnajdujemy Magdę. Restauracja jest na najwyższym poziomie (dosłownie i w przenośni, bo restauracja leży na wysokości 3 tys. metrów), szczyci się dwiema czapkami prestiżowego przewodnika Gault&Millau, ale na szczęście goście w strojach narciarskich to akceptowalna norma. Kuchnia fusion łączy tradycję z nowoczesnością. Karta dań jest krótka – jak to w dobrych lokalach, gdzie wszystko jest robione na bieżąco. Już „czekadełka”, to prawdziwe dzieła sztuki. Pasta z bakłażanów z aktywnym popiołem, masło z kwiatami, kozi ser z orzechami. Potem na przystawkę Magda dostaje zupę-krem z jabłek i selera z gołębiem (zupę zjada – gołębia nie tknie – bo przecież jesteśmy wegetarianami).

Zupa z wkładką… Jeszcze rok temu nie mielibyśmy nic przeciwko. Ale teraz, gdy zdecydowaliśmy się nie jeść mięsa…

Ja zachwycam się ciekawą odsłoną łososia zapijanego herbatą z wywarem rybnym. Magda krzywi się na takie szalone połączenie, ale te najlepsze restauracje rządzą się przecież swoimi prawami.

Zupa rybna w filiżance. Dlaczego nie?

Na danie główne oboje wybieramy żabnicę z musem z topinambura. Potrzebuję czterdziestu pięciu minut, żeby nauczyć się wymawiać nazwę tego… ziemniaka smakującego orzechowo.

Monk fish, czyli żabnica. Rewelacja!

Poprawiamy kieliszkiem starzonej, włoskiej grappy, nalewanej przez baristę długą pipetą z wielkiej butli. Jako ostateczny szlif dorzucam apfelstrudla z lodami waniliowymi i spłukuję wszystko wiedeńską kawą Julius Meinl. Magda zadowala się kieliszkiem Rieslinga ze słonecznej doliny Wachau.

Tak tu nalewa się grappę. I nic dziwnego. Do włoskiej granicy jest zaledwie 20 km.

Jak słusznie się domyślacie, nie ma tu nic co wzbudziłoby entuzjazm czterolatka. Dlatego Wili dostaje proste spaghetti z domowego makaronu z sosem pomidorowym i do tego lody.

Kucharz, nawet w eleganckiej restauracji, musi być przygotowany na nietypowe zamówienie. Na przykład makaron z sosem pomidorowym…

Po takim obiedzie kusi nas, żeby zjechać kolejką na dół, pojechać do hotelu i położyć się spać. Ale szkoda nam dnia. W końcu jest dopiero wpół do trzeciej. Zakładamy więc narty i zjeżdżamy sto metrów w dół, by zobaczyć Grotę Lodową.

Zaglądamy w serce lodowca Schaufelspitze.

Blaszana rura prowadzi nas w głąb lodowca. Eisgrotte na wysokości blisko 3 000 metrów nad poziomem morza pozwala wejść do niesamowitego świata wiecznego lodu. Możemy pokazać synowi, o co chodzi z tym tajemniczym lodowcem, o którym rozmawiamy od początku naszego pobytu w Stubaiu. Bo to nie jest tylko czapa śniegu, ale także wielkie żelazko, które prasuje skały.

Wchodzimy w lodową dziurę.

Na tej wysokości śnieg pada cały rok. Oczywiście latem w dzień bywa temperatura dodatnia. Wtedy górna warstwa zamienia się w wodę i… nocą zamarza. Dlatego pory roku (powyżej 2500 metrów są już tylko dwie – lato i zima) widać na przekroju ściany lodowca. Białe pręgi, to zima. Przezroczyste (a właściwie niebieskie) – to lato.

Badamy strukturę lodu.

Sprasowany śnieg staje się lodem, ale lodowiec jest w ciągłym ruchu. Siła ciężkości pcha go w dół. Na stromym terenie robią się szczeliny, młyny lodowcowe (pionowe studnie). Lód miesza się z piaskiem z Sahary, przyniesionym przez wiatr. A nawet można tu znaleźć różne ciekawe inkluzje – zamarznięte owady, które przed laty miały pecha i znalazły się w mało gościnnym terenie. Tam gdzie jest stromo – lodowiec spływa w dół szybciej. Na wyżynnych płaskowyżach, kroczy wolniej. Ale każdy płatek śniegu, który opada na białą pustynię, kiedyś wypłynie kilkaset metrów, lub kilka kilometrów dalej. Tak jak Ötzi – najsłynniejszy Tyrolczyk z epoki brązu, brutalnie zamordowany na alpejskiej przełęczy pięć tysięcy lat temu. Ötzi stał się sensacją w 1991 roku, gdy „wypłynął” z lodowca, 90 metrów od granicy Austrii, ale już po włoskiej stronie. Jego szczątki można zobaczyć w muzeum archeologicznym w Bolzano.

W Eisgrotte nie ma zamrożonych ludzi, ale możemy zobaczyć na przykład chrząszcza w kawałku lodu.

Żuczek, którego zły wiatr przywiał na lodowiec. Dziś jest eksponatem w Eisgrotte.

Tak się tym zafascynowaliśmy, że zapomnieliśmy o kontrolowaniu czasu. I gdy zjechaliśmy na nartach do pośredniej stacji kolejki, okazało się, że ostatnia gondola do Gamsgarten właśnie nam odjechała. A w Gamsgarten powinniśmy oddać narty i odebrać nasze rzeczy pozostawione w wypożyczalni.

Na szczęście Austria to kraj życzliwych ludzi. Specjalnie dla nas otwarto bramkę i wskoczyliśmy do pustego wagonika. Błyskawicznie przebraliśmy się, zostawiliśmy sprzęt i ostatnią kolejką – już z pracownikami InterSportu – zjechaliśmy na sam dół.

Skibus podjechał w tym samym momencie, w którym dobiegliśmy do przystanku. Zapadał już zmierzch, gdy postanowiliśmy wysiąść półtora kilometra przed hotelem, by zobaczyć świąteczny kiermasz w Milders Neustift.

Świąteczne kiermasze, to stara, austriacka tradycja. A w Tyrolu traktuje się tradycję poważnie.

Kubek grzanego, korzennego wina to było właśnie to, czego nam było trzeba. A Wili zafascynował się zagrodą, w której trzymano owcę i kozę. Prawdziwe. Głodne. Znaczy koza była głodna. Nie to, żeby nie miała w zagrodzie paśnika z sianem, ale tęsknym wzrokiem ogarniała stojącą nieopodal choinkę.

Koza i Wili dogadali się w jednej chwili.

Wili dogadał się z kozą w mig. W sekundę nazbierał naręcze połamanych świerkowych gałązek, a koza z wdzięcznością się nimi delektowała.

I to był tego dnia, według czterolatka, najfajniejszy punkt programu.

Na lodowiec Stubai możesz wybrać się tu:
Stubaier Gletscher, Mutterberg 2, Stubaital, Tirol, www.stubaier-gletscher.com, dojazd z całej doliny darmowym ski-busem do pętli Mutterberg, darmowe parkingi przy dolnych stacjach kolejek Eisgratbahn i Gamsgartenbahn.
Karnety dzienne: od €37 do €47 (dorośli); od €18,50 do €23,50 (dzieci); dzieci do 10 lat gratis.
Eis Grotto: przy górnej stacji kolejki Eisgratbahn, dorośli: €6; młodzież: €3; dzieci do 10 lat gratis.

Mapa tras na lodowcu Stubai (źródło: stubai.at)

Related Articles

4 komentarze

Marta 30 grudnia 2017 - 15:03

Dobra metoda to odpuścić. Jak dziecko nie chce, to nie zmuszać. Bo jak się go będzie zmuszać, to się w sobie zamknie i będzie pamiętało jazdę na nartach jako koszmar. Jeśli to ma być frajda, to niech odpoczywa ile chce i niech narty będą dla niego zabawą. Ja nauczyłam wszystkie 3 moje córy sama z mężem, dużo zabawy, dużo przewracania, ślizgania się na śniegu i po tygodniu już każda z nich jeździła.

Reply
Magda 30 grudnia 2017 - 15:09

To chyba zależy od dziecka. Nasz synek nie słucha się nas, ale jak ma trenera, czy na tenisie czy na nartach, to jest bardziej karny. Dlatego woleliśmy żeby uczył go ktoś obcy od razu dobrej techniki. Teraz, po tej podstawie, myślę, że możemy z nim ćwiczyć dalej, faktycznie zabawą na śniegu, a nie tresurą, jak go będą bolały nóżki, czy będzie miał dość. Wciąż pamiętam, jak byłam w jego wieku i mama mnie zapisała na wymarzone zajęcia plastyczne. I jakaś opiekunka siłą mi wkładała ręce do krochmalu którego się brzydziłam. To była ostatnia lekcja, do dziś nie lubię i nie umiem malować. Myślę, że Wili już pokochał narty, a pod koniec sezonu będziemy śmigać wszyscy razem 🙂

Reply
Kenge 30 grudnia 2017 - 18:24

Czasem zastanawiam sie czy nie za wcześnie nasze pokolenie chce nauczyć wszystkiego swoje dzieci. Każdy chce mieć fantastyczne dziecko jeżdżące konno, na nartach, grające w tenisa, znające po cztery języki obce. Tylko czy one to maja umieć dla siebie i własnej przyjemności czy dla nas? Czy my siebie tez zmuszamy do robienia rzeczy ze łzami w oczach by spełnić czyjeś oczekiwania? Mysle, ze na wszystko przychodzi czas i każdy jest inny i co innego lubi. U nas wszyscy jeżdżą na nartach wiec i nasz 6 latek miał na nich rok temu stanąć. I nie stanął, bo powiedział, ze nie chce (nie boi sie tylko nie chce) bo woli iść popływać. I poszedł sam do samochodu nie zważając na nasze namowy. Niektórzy maja tak, ze ich sie nie przekona, musza dojść do pewnych rzeczy sami. W tym roku zapytał czy pojedziemy na narty, bo chciałby sie nauczyć. Moze wiec czasem warto poczekać?
Z drugiej strony trzeba stwarzać okazje, bo nigdy nie wiadomo kiedy i na co jest właściwy czas. A trzeba przyznać, ze będąc na Stubai szkoda nie spróbować:)

Reply
Magda 1 stycznia 2018 - 20:29

Bardzo dobra uwaga. Ja też zastanawiam się, czy rodzice dziś nie przesadzają z nadmiarem zajęć dodatkowych dla swoich dzieci. W końcu ja w wieku Wilhelma latałam luzem po podwórku z kluczem na szyi. Usprawiedliwiam się tym, że my decydujemy się tylko na te zajęcia, do których on sam się do rwie. Na tenisa zapisaliśmy go po tym jak przez całe wakacje codziennie biegał z moją rakietą i próbował grać przy ściance w parku. Bywają kryzysy, więc co semestr go pytam, czy chce chodzić na kolejny. Zawsze bardzo chce, a na korcie idzie mu coraz lepiej – przez zabawę.
Z nartami faktycznie jest inaczej, bo pojawiają się upadki, strach, frustracja. Dlatego wybraliśmy na początek Stubai, który jest megaefektowny, słoneczny, fajny, więc dziecku łatwiej przetrwać. Sami dajemy mu przykład swoim jeżdżeniem. Widzę, że wciąga go ta cała „narciarska aura”, której 2 tygodnie temu nie znał – karnety, gondolki, wypożyczalnie, przypinanie nart, noszenie ich we właściwy sposób. Widać, że go to kręci, czuje się wtajemniczony. Wiem, że mimo łez drugiego dnia, sprawia mu to frajdę, i jeszcze trochę, a załapie o co cho i wtedy będzie już tylko coraz lepiej. Ja uczyłam się jeździć na nartach od zera w wieku 27 lat… I wolę żeby Wili nauczył się wcześniej 😉

Reply

Leave a Comment