Home Podróże po świecieAfryka Zanzibar. Jakie jedzenie mają w Afryce? Kilka słów prawdy.

Zanzibar. Jakie jedzenie mają w Afryce? Kilka słów prawdy.

by Sergiusz Pinkwart

Wiedzieliśmy, że będzie ciężko. Bo Magda nie przepada za robakami podlanymi piwem i zdecydowanie woli kuchnię śródziemnomorską. A Wili ma różne smaki i jeśli trafimy na fazę „chcę tylko płatki i koniec”, to będzie dramat. A przecież jedzenie jest jedną z największych przyjemności w życiu i powodem, dla którego warto podróżować…

a
Na Zanzibarze poczęstowano nas najsmaczniejszą, najlepiej przyrządzoną rybą, jaką mieliśmy przyjemność jeść w naszym życiu (stek z tuńczyka w restauracji Bandas w Matemwe), ale i spotkaliśmy najgorsze jedzenie (szaszłyk składający się z chrząstek kurczaka na ulicznym straganie). Podawano nam genialne owoce morza, ale i potencjalnie trujące warzywa. Przeszliśmy to wszystko i przeżyliśmy, żeby Wam o tym opowiedzieć. I żebyście nie popełnili naszych błędów.

Z jedzeniem postępowaliśmy ostrożnie, ale na napojach w Afryce nie oszczędzaliśmy.

Nasze rady:
Na wszelki wypadek zawsze miej przy sobie jakieś ciasteczka lub coś słodkiego. W upale czasem musisz szybko dostarczyć sobie paru kalorii, bo ci się zakręci w głowie.
Nie ruszaj się z domu bez wody w butelce. Najlepiej dużej.
Nie jedz w restauracji surowych warzyw ani sałaty. Jest bardzo mała szansa, że umyto je przed podaniem na stół. Na to, że umyto je przegotowaną wodą, lub butelkowaną, liczyć nie można w ogóle. A ameba czyha.
Owoce obieraj ze skórki. Z tego samego powodu.
Dla dziecka czasem najlepszą opcją są frytki. Lepiej się z tym pogódź.
Żadnych lodów w tropikach! Wyobraź sobie tylko ile razy były rozmrażane i z powrotem zamrażane, nim dotarły do oszronionej lodówki w barze na plaży.
Dotyczy to również lodu w drinkach. W barze uwielbiają dodawać ci do wszystkiego masę lodu, bo dzięki temu drink jest chłodny, choć butelka z alkoholem czy z sokiem jest gorąca jak powietrze, którym oddychasz. No i lód pięknie zwiększa masę drinka, zamiast kosztownego napoju. Ale NIKT w Afryce nie poda ci drinka z lodem zrobionym z przegotowanej lub butelkowanej wody. To zmrożona woda z kranu/studni/rzeki/kałuży.
Nie pij wody z butelki, jeśli jej sami nie otworzyliście zrywając plastikową banderolę. Wielu cwaniaków będzie wam chciało wcisnąć kranówę w cenie wody źródlanej. A rozstrój żołądka to w takim wypadku najłagodniejszy wymiar kary.
Próbuj nowych smaków, ale stosując zasadę mocno ograniczonego zaufania. Na straganie poproś o przyrządzenie dania na twoich oczach. Po leżących przez kilka godzin na słońcu pieczonych rybkach, czy ośmiorniczkach, przeszło się już z pewnością stado much, zostawiając jaja, larwy, czy co tam jeszcze.

Naszym sprzymierzeńcem, jak i wrogiem, był upał. Dzięki temu, że było gorąco, nie chciało nam się jeść w ciągu dnia, z wyjątkiem godzin południowych, gdy kilka biszkoptów, przywiezionych jeszcze z Polski pierniczków, czy czekoladowych batonów, załatwiało sprawę. Ale gdy zapomnieliśmy wziąć ze sobą butelki z wodą, w oczy zajrzał nam strach.

Warzywa jedliśmy tylko w domu u przyjaciół, gdy sami przygotowywaliśmy kolację.

Bo z jedzeniem w Afryce jest dla Europejczyka krucho. I to nie z powodu biedy, czy powszechnego niedostatku. Wręcz przeciwnie. Afryka poniżej Sahary wydaje się być rogiem obfitości. Wystarczy sięgnąć, czy się schylić i mamy owoce. Zbiory zbóż – kilka razy do roku, zero problemu z zabójczymi przymrozkami. W oceanie masa ryb i skorupiaków, do tego różne przyprawy, korzenie, kilka rodzajów ziemniaków, batatów, kassawy, kukurydzy, bananów – traktowanych nie tylko jak owoce, ale i jak warzywa. Mięsożercy też nie mają na co narzekać.

To w czym problem?

Ano w kulturze i smaku.

Afryka jada po prostu inaczej i ma nieco inne standardy, co gdy jedziemy tam z dzieckiem, bywa trudne do „przełknięcia”

Uliczna garkuchnia. Standardy higieny raczej poniżej oczekiwań.

Uliczne garkuchnie to czasem wspaniałe jedzenie w atrakcyjnej cenie, a czasem prawdziwy dramat, zarówno pod względem smaku, jakości, jak i higieny. Afrykańczycy lubią proste jedzenie. Najczęściej to potrawy jednogarnkowe, gulasze mięsno-warzywne, a do tego ryż, czy „ugali” – puree z kukurydzy albo kassawy.

Na drugim biegunie są restauracje nastawione na turystów, lub prowadzone przez Europejczyków (choć często z afrykańskimi kucharzami). Cenowo są raczej niedostępne dla lokalnych mieszkańców, ale możemy w nich liczyć na rewelacyjną kuchnię fusion – mix europejsko-afrykańskiego smaku.

Śniadanie w hotelu „Funguni” w Stone Town. Wszystko OK, ale Wili zjadł tylko trochę chleba.

Gdy musimy już jeść „na ulicy”, najlepiej wybierać rzeczy proste. Na Zanzibarze, niemal w każdym miejscu znajdziemy kramiki z grillowanymi kolbami kukurydzy. Podaje się je na gorąco, posmarowane sokiem z cytryny i posypane solą. Magda i Chruczek bardzo je lubili. Kosztowały niewiele – 1.60 zł za kawałek. Wydawało się to też dość bezpieczne. Innym „prostym” i tanim daniem były zielonkawe pomarańcze. Płaciliśmy za nie 40 groszy za sztukę. Pewno sporo przepłacaliśmy, ale trudno. Wszędzie też, tak jak w Gambii, można było kupić prażone orzeszki ziemne, sprzedawane w małych porcjach, akurat na drobną przekąskę.

Pieczona kukurydza. Przysmak za niewielkie pieniądze. Chyba zdrowy…

Mnie zawsze podkusi jakiś kulinarny diabeł, dlatego gdy na wioskowym straganie w Matemwe zobaczyłem jedzenie, zaryzykowałem szaszłyczki nie-pierwszej świeżości utopione w ostrym sosie, za to aż za dolara. Półsurowe, zimne mięso przylegało ściśle do chrząstek i kurzych kości. Czegoś tak okropnego nie jadłem odkąd w Armenii poczęstowano mnie zupą o ekscytującej nazwie „hasz”.

Milky i Miłosz, na pięterku baru Bandas oddają się w ręce fryzjera. Polski akcent na wschodnim wybrzeżu Zanzibaru i świetna restauracja.

Dla równowagi, kilka godzin później w barze hotelu Bandas, prowadzonego przez fajne polskie małżeństwo Magdę i Miłosza razem z ich przyjacielem Milkim (najbardziej rozrywkowy gość na Zanzi), zjedliśmy tak genialnie przygotowany stek z tuńczyka, że razem z Magdą uznaliśmy to kulinarne arcydzieło za życiową dominantę, w kwestii dań rybnych. Kolacja dla trzech osób (czasy, gdy Chruczek zadowalał się podjadaniem nam z talerza, niestety minęły) kosztowała ok. 150 zł, ale była w tym też butelka wina, a to na Zanzibarze należy do – niestety – drogich przyjemności.

Pod wieczór zaczyna się gotowanie na ulicy przy starej portugalskiej twierdzy.

Z mojej poprzedniej wyprawy pamiętałem pyszne jedzenie na streetfoodowych stoiskach koło twierdzy, na nadmorskiej promenadzie w Stone Town. Miło było stwierdzić, że nic się przez ten czas nie zmieniło. Przed zachodem słońca, który w tym miejscu wygląda zachwycająco, kucharze rozkładają przenośne kuchnie, rozpalają grille i pieczołowicie układają na gazetach świeże owoce morza.

Sprzedawca zachwala swoje towary. Wystarczy wskazać palcem i za moment na grillu zaskwierczy świeża ośmiorniczka.

Magda demonstracyjnie odwracała wzrok, ale ja cieszyłem się jak dziecko. Odmłodniałem o dekadę, delektując się przyrządzaną na naszych oczach solidną ośmiorniczką z grilla. Tylko cena poszła w górę. W 2008 roku płaciłem za porcję półtora dolara (3 tys. szylingów), dziś, jako stateczny ojciec rodziny, u boku pięknej małżonki, zostałem skasowany na 7 tys. szylingów, czyli 14 złotych. Ale było warto.

Zachód słońca w restauracji na nabrzeżu. Stone Town, Zanzibar.

Przeczytaj nasz wpis o plażach na Zanzibarze

Related Articles

1 comment

Thea 24 lutego 2018 - 21:43

Pozwolę sobie na korektę: twierdza nie jest portugalska ale arabska 😉 ale tekst pierwsza klasa:))

Reply

Leave a Comment