Home Poradnik Wyjście z dzieckiem do restauracji: koszmar czy rodzinna sielanka?

Wyjście z dzieckiem do restauracji: koszmar czy rodzinna sielanka?

by Magda Pinkwart

Przed laty wyjście z dzieckiem do restauracji było uważane za fanaberię rodziców. Dziś coraz więcej lokali jest child friendly. Czy ze szkodą dla innych gości?

Bywa, że rodzinny obiad na mieście to dla rodziny przyjemność, a dla innych gości restauracji gehenna. Ale przecież ludzie, którzy mają dziecko, nie chcą być skazani wyłącznie na McDonalds’a czy restauracje z kącikami dla dzieci. Czy tylko dlatego, że idą na obiad w towarzystwie malucha, powinni unikać ekskluzywnych lokali nie dedykowanych dla najmłodszych? A może da się zorganizować tak, żeby wyjście z dzieckiem do „normalnej restauracji” nie było udręką dla innych gości?

Wyjście z dzieckiem do restauracji potrafi przypominać wizytę w siódmym kręgu piekieł. Wiedzą o tym opiekunowie każdej wycieczki szkolnej, która ma postój na trasie w popularnej sieci fast food. Małolaty wrzeszczą, biegają między stolikami, przekrzykują się, rozrzucają jedzenie. Ale nawet pojedynczy egzemplarz potrafi nieźle dać się we znaki.

Każdemu z nas zdarzyło się spotkać „dziecko grozy”. Nam nawet kilka razy. Kiedyś poszliśmy na romantyczną kolację do jednej z klimatycznych knajpek w Kazimierzu. Wieczór był uroczy, dopóki przy stoliku obok nie usiadły dwie zaprzyjaźnione rodziny w sumie z czwórką dzieci. Dzieci robiły harmider, jak to dzieci. Poza tym były do zniesienia. Z małym wyjątkiem. Jeden z chłopców, nazwijmy go Psotny Kazio (na oko 6 lat), najpierw zaczął ciągnąć za obrus, zrzucać sztućce (przepraszam, ciskać sztućcami naokoło), tłuc szklanką w stół i rozlewać colę, potem walić zabawkami w meble, wreszcie kopać rodziców i wyć wniebogłosy. Wkurzyło nas to, że nie dość, że jego rodzice nie zwracali kompletnie uwagi na tę masakrę, którą robił w restauracji, to jeszcze kelner biegał ze ścierką i szufelką wokół małego terrorysty z przepraszającym „nic się nie stało”, bo – zaprawdę uwierzcie nam, albowiem jesteśmy tolerancyjni wobec dzieci – stało się! A ten nieokiełznany młody człowiek zdecydowanie potrzebował wyjść za drzwi i ochłonąć. Rodzice byli kompletnie bezsilni i przerażeni całą sytuacją  – po prostu nie panowali nad żywiołem i nie reagowali nawet, gdy dzieciak ich bił.

Nie zwracaliśmy im uwagi, tylko obserwowaliśmy rozwój sytuacji. To dziecko wymagało stanowczej interwencji kogoś, kto jest dla niego autorytetem, a oni wyglądali na takich, którzy za wszelką cenę chcieli Psotnego Kazia wychowywać bezstresowo. Kiedy mały potwór, który atakował kolejne stoliki, zaczął zbliżać się do naszego, po prostu wyszliśmy.

Innym razem byłam z kolegą w parkowej kawiarni, gdzie spotkaliśmy Psotnego Kazia nr 2. Kolega, Francuz, nawet nie próbował zwrócić uwagi mamie małego potwora, tylko poprosił o interwencję kelnerkę. Ona co prawda tłumaczyła, że to kawiarnia w parku, a więc miejsce bardzo rodzinne, ale zgodziła się, że każdemu gościowi należy się spokój, a dziecko zachowuje się skandalicznie. – No, a gdyby wszedł do kawiarni pijany dorosły i zaczął się awanturować, zaczepiać ludzi i wrzeszczeć, to natychmiast dzwoniłaby pani na policję, prawda? – zapytał mój znajomy. – A jeżeli w miejscu publicznym dziecko robi to samo? Argument był cokolwiek kontrowersyjny ale poskutkował. Tym razem z lokalu wyszła obrażona mama z synkiem.

Mimo tych doświadczeń nie uważam, że dzieci powinny być prowadzane tylko do – McDonaldów, kawiarenek dziecięcych z kolorowymi kulkami i sieciowych pizzerii. Rodzice z dzieckiem też mają prawo pójść do restauracji z wyższej półki, eleganckiego lokalu, do którego przychodzi się na spotkanie, randkę lub uroczysty obiad. My, zwłaszcza w podróży z dzieckiem, czasem zwyczajnie nie mamy wyboru. Zabieramy więc naszego syna także w takie miejsca, w których dzieci zazwyczaj nie bywają. Ale nie pozwalamy mu wtedy na wszystko. Dopóki siedzi kulturalnie przy stole i zachowuje się (w miarę) cicho, uśmiecha i bawi swoimi rzeczami (no dobrze, także sztućcami i serwetkami, ale po cichu), to wszystko jest OK, a inni goście często nie zauważają, że w lokalu jest dziecko. Ale kiedy zaczyna z nudów wspomaganych ciekawością ciskać zabawkami, ściągać ze stołu łyżeczki i talerze, to kwalifikuje go do natychmiastowej ewakuacji. Tak samo kiedy zaczyna wrzeszczeć. Wtedy jedno z nas zabiera małego z zasięgu słuchu pozostałych gości. W końcu nie po to chodzą do restauracji, żeby znosić przez cały posiłek drące się niemowlę. Najczęściej wystarczy z nim pochodzić, odwrócić na moment uwagę, dać nową zabawkę, albo po prostu jego obiad.

Jeśli traktujemy małe dziecko z uwagą, zapewniamy jedzenie i trochę rozrywki, to potrafi on – tak samo jak dorośli – kulturalnie spędzić w restauracji nawet dwie godziny.

Related Articles

9 komentarzy

Ola 13 stycznia 2014 - 17:08

Dzieci są różne i różne są na nie sposoby. Co innego 6-miesięczniak, co innego 2-latek w szczycie buntu, co innego 6-latek. Co innego jedno dziecko, co innego czwórka. Opanowanie jednego to tylko kwestia kilku zdań. Opanowanie trójki to już jest terror 😉
Generalnie dzieci nie nadają się na nasiadówki w restauracjach, bo po upływie pół godziny zaczynają się nudzić.
My, od kiedy poruszamy się w liczbie mnogiej, wybieramy miejsca z salą zabaw dla dzieci. Taki przybytek rozwiązuje wszelkie problemy z nadmiarem energii u dziecka, a rodzice mogą sobie spokojnie pogadać i zjeść.
Czasem, w trasie, kiedy trafi się lokal bez bawialni, po prostu jemy szybko i wychodzimy. I oczywiście uczymy, dyscyplinujemy itd. Ostatnio w Kazimierzu Dolnym zostaliśmy nawet pochwaleni przez starsze małżeństwo za wzorowe wychowanie dzieci. Do tej pory zastanawiamy się, czy to było ironiczne czy szczere.

Reply
sergiusz 13 stycznia 2014 - 21:15

Ten Kazimierz Dolny chyba jest kluczowym punktem zapalnym. Może tu właśnie następuje weryfikacja umiejętności rodziców i potencjału dzieci? Wybieranie restauracji z kącikami zabaw jest dobrym półśrodkiem, ale mam wrażenie, że trudno byłoby zaprogramować dwutygodniową objazdówkę tak, by trafiać wyłącznie na tego rodzaju przybytki. Zastanawia mnie, czy jest jakiś kamień filozoficzny zgrzecznienia dziecka w restauracji? My ostatnio testujemy podawanie plasterka cytryny. Ciekawy smak i nieograniczone możliwości zdewastowania struktury owocu, zajmują Chrucza na co najmniej pięć minut. Potem trzeba zmienić plasterek.
Rozwiązanie jest tanie. Zobaczymy jak długo będzie skuteczne.

Reply
Magdalena Micuła 13 stycznia 2014 - 17:32

Temat na czasie, zwłaszcza, ze prawie w każdej restauracji sa teraz kąciki dla dzieci – tak jak ten. wlasnie jestesmy w Kazimierzu „u Fryzjera”

Reply
Ewa Świątek 13 stycznia 2014 - 17:48

Utopić w rosole

Reply
Joanna Pinkwart 13 stycznia 2014 - 19:04

Zdjęcie czad!

Reply
Urszula Sawicka-Wers 13 stycznia 2014 - 21:33

Nasze dziecko (14 mies, w drodze od 3 tygodnia życia), odkąd odkryło te kąciki, poszukuje ich w każdej knajpie. Problem nie tkwi więc w samym pobycie lecz w wychodzeniu….bywa głośno;-)

Reply
Dziecko w drodze 13 stycznia 2014 - 21:36

No właśnie, nasz Wili ewidentnie lepiej się czuje w różnych miejscach, które nie są domem, więc jak dostrzeże w kąciku atrakcje, których nie ma u siebie, to może być dym.

Reply
Sylwia 14 stycznia 2014 - 07:29

Widziałam Kazia 3, 4, 5, 6 oraz Kazię 1,2,3. Jest ich cała masa wierzcie mi! Moje córki też próbują wcielać się w te role i np bawią się wystrojem restauracji albo skubią bezę z domku z piernika w restauracji Gessler. Człowiek zamienia się w kapo!!!

Reply
sergiusz 14 stycznia 2014 - 08:56

Fakt, mało komfortowa sytuacja, ale przecież trzeba jakoś wychować te nasze dzieci, żeby nie było wstydu. Gdybyśmy żyli w czasach wiktoriańskich i należeli do wyższych sfer, to zajmowalibyśmy się podróżami do Indii, a w tym czasie dzieci by rosły wychowywane przez guwernantki, a potem poszłyby do boarding school. I spotkalibyśmy się z nimi w eleganckiej restauracji, gdy miałyby 14 lat i byłyby już pięknie wytresowane. Posługiwałyby się swobodnie sztućcami do ryb i w ogóle byłoby super. Ale niestety żyjąc tu i teraz musimy sami odwalić całą robotę za guwernantki i szkoły z internatem… 😉

Reply

Leave a Comment