Naszym kolejnym celem na szlaku Korony Gór Polski zdobywanej z dzieckiem była Tarnica, najwyższe wzniesienie Bieszczad. Ale tym razem nie udało nam się dotrzeć na szczyt. Wszak zdobywanie Korony to nie zawsze pasmo sukcesów.
To miał być nasz czwarty szczyt z 28 należących do Korony Gór Polski. W tym sezonie udało nam się wejść już na Łysicę, Kowadło i Lubomir. Pod koniec października postanowiliśmy ruszyć w Bieszczady i zdobyć ich najwyższy szczyt, Tarnicę (1346 m n.p.m.). Od początku warunki nam nie sprzyjały. Wypad zaplanowaliśmy na trzy dni. Postanowiliśmy spróbować, choć prognozy nie były pomyślne i w dzień miało być kilka, w nocy około zera stopni. Cały czas chmury i deszcz. W tym czasie liczyliśmy jednak na okienko pogodowe.
Przez pierwsze dwa dni podjeżdżaliśmy pod Tarnicę z dwóch stron, od strony Ustrzyk Dolnych i od Polańczyka nad Soliną. Kręciliśmy się po Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej w deszczu i we mgle gęstej jak mleko. Mokre, rozjeżdżone, błotniste drogi a przede wszystkim widoczność bliska zeru sprawiały, że wychodząc na szlak moglibyśmy najwyżej w zimnym deszczu złapać katar albo w tej mgle zlecieć ze szlaku w którymś mniej bezpiecznym miejscu.
Ale trzeciego dnia wreszcie uśmiechnęło się do nas szczęście. Co prawda kiedy o świcie odsłoniliśmy okno w naszym pokoju na zewnątrz nadal była mgła, ale prognozy były optymistyczne. Zebraliśmy się i godzinkę później byliśmy w Ustrzykach Górnych. Stąd rusza czerwony szlak na Tarnicę, kilka kilomerów dalej, z Wołosatego – niebieski. Pogoda była idealna. Wczesny ranek, rześkie powietrze, jasne słońce i przejrzyste niebo. Mieliśmy szczęście. Podobno przy takiej pogodzie z Tarnicy widać Tatry.
Bardzo się cieszyliśmy na wspinaczkę, nawet nasz czteroletni synek rwał się do działania, choć jeszcze niedawno każde podejście pod górę wydawało się ponad jego siły. Ale Korona Gór Polski hartuje ducha, więc już prawie nie trzeba namawiać go na górskie wędrówki.
W Wołosatem podeszliśmy do drewnianego budynku kas przy wejściu na szlak, gdzie zatrzymała nas strażniczka.
– Nie wejdziecie. Dziś oba szlaki na Tarnicę są zamknięte, Helikopter transportuje na górę elementy do naprawy szlaku – powiedziała. – Musicie jechać gdzie indziej.
Z żalem zawróciliśmy. Musieli naprawiać ten szlak akurat dziś! Bieszczady są tak daleko od cywilizacji, że trudno wejście na Tarnicę zrobić „przy okazji”, trzeba tam specjalnie jechać, z Warszawy jakieś 8 godzin, trudnymi, wymagającymi skupienia drogami. Ale cóż było robić. Chcąc skorzystać z pięknej pogody postanowiliśmy zdobyć inny szlak. Kusił nas trójstyk granic, ale czas podejścia, jak na wyprawę z czterolatkiem, wydawał się za długi. Posłuchaliśmy dobrej rady specjalisty z agencji adventure’owej Kraina Wilka i poszliśmy na idealny dla rodzin szlak na Połoninę Wetlińską, do najwyżej położonego w Bieszczadach schroniska Chatka Puchatka (1228 m n.p.m.). To brzmiało odpowiednio na rodzinną wyprawę i według znaczników na szlaku zajmowało 1,25 godziny.
Ruszyliśmy z Przełęczy Wyżnej (872 m n.p.m.) żółtym szlakiem najpierw łagodnie i prawie płasko, wśród pięknych żółtych modrzewi i klonów, potem weszliśmy w las bukowy. Tam zaczęły się kamienie i błoto. Ale także fajne miejsca ze skałkami i korzeniami, na które Wilhelm chętnie się wspinał.
Potem było kilka zakrętów i ostrzejszych podejść, ale także kilka fragmentów po płaskim. Po drodze mijaliśmy wielu turystów, a Wili poznał uroczy zwyczaj pozdrawiania się na górskim szlaku. Bardzo chętnie mówił wszystkim: „cześć!”, ale też szedł o krok dalej, przedstawiał się, opowiadał skąd przyjechaliśmy, i jak ma na imię jego ukochana babcia.
Przy górnej granicy lasu pojawił się śnieg i zrobiło się naprawdę zimno. Na szczęście mieliśmy czapki i rękawiczki, przygotowane na dłuższą wędrówkę na Tarnicę. Przy wejściu na połoninę stało kilka ławeczek zachęcających do tego, by nacieszyć się widokiem panoramy bieszczadzkich szczytów, a zwłaszcza pięknej Połoniny Caryńskiej i naszej, Wetlińskiej, o której której krąży wiele opowieści i legend.
Uwaga, legenda:
„Mieszkańcy kilku miejscowości chcieli sprawiedliwie podzielić między siebie Połoninę Wetlińską, na której wypasali bydło. Pewnego dnia wszyscy właściciele wsi wyjechali rano konno ze swoich dóbr i tam, gdzie się spotkali wytyczono granice, jednak dziedzic z Hulskiego zaspał (inna wersja mówi, że przegrał pastwiska w karty) i dlatego mieszkańcy Hulskiego odtąd paśli swoje bydło na Otrycie”.
– Chcę mój lunchbox – zażądał Wili i na ławeczce z widokiem z radością zjadł kanapkę, a nawet jabłuszko, choć poza górami trzeba mu je obierać i kroić na cząstki.
Zjadł, wstał, założył swój mały plecaczek i rzucił nam tylko: „Widzimy się na szczycie”. Zupełnie nie wiem, skąd wymyślił to czterolatek, który zdobywa na własnych nóżkach czwarty szczyt w życiu. Ale faktycznie, rozległe bieszczadzkie połoniny mają w sobie coś takiego, że chce się po prostu ruszyć w drogę. Więc może odezwał się w nim pierwotny instynkt wędrowca?
Ten ostatni odcinek na Połoninę Wetlińską to sama przyjemność. Otwarta przestrzeń, piękne widoki, więc kroki robią się same. Potem jeden ostrzejszy zakręt, podejście i jesteśmy na górze. Zgodnie z „pradawną tradycją” (wymyśloną przez zrozpaczonych rodziców, by motywować do wchodzenia pod górę krnąbrnego czterolatka), na szczycie Wili znalazł pieniążek, który czeka na każde dzielne dziecko, które zdobyło górę na własnych nóżkach. W schronisku za zdobyty pieniążek kupił sobie wafelek.
Zejście było szybkie, przyjemne, choć pod liśćmi chlupotała woda i mlaskało błoto. Buty, skarpetki, a Wiliemu także spodnie, zmieniliśmy po zejściu do samochodu. Jeszcze tylko rzut oka na Chatkę Puchatka, która z dołu wydaje się taka malutka, i ruszyliśmy na zasłużony wypoczynek do Hotelu Skalny SPA Bieszczady w Polańczyku nad Soliną, żeby po wędrówce rozruszać się na basenie i rozgrzać w SPA.
To był bardzo udany dzień, mimo że nie zdobyliśmy kolejnego szczytu do naszej kolekcji Korony Gór Polski. Ale spędziliśmy fantastyczny rodzinny czas, oglądaliśmy piękne widoki i uświadomiliśmy sobie, że choć zaliczanie kolejnych szczytów do Korony to wielka frajda, to przecież przede wszystkim w tej całej przygodzie chodzi o to, żeby cały czas dzielnie piąć się w górę. Z pieczątką, czy bez.
4 komentarze
Śliczny mały turysta. Gratuluje. Fajnie że taki serdeczny otwarty. Czuje że w przyszłości zdobędzie Koronę Ziemi ? pozdrawiam serdecznie
Dzięki 🙂 Jest małym dzielnym łobuzem.
Hmm a w jaki sposób planujecie zdobywanie najwyższego ze szczytów Polski? Co prawda do tego czasu malec będzie pewnie zdmuchiwać już o kilka świeczek więcej, jednak to i tak wyzwanie jak dla takiego brzdąca 😉
Pozdrowienia!
Rysy zostawiamy sobie na deser, i tak jak piszesz – będzie miał już kilka lat więcej. Na pewno będzie już bardziej doświadczony, a Sergiusz, który jest z Zakopanego i zna Tatry bardzo dobrze, na pewno dobrze nas do tego przygotuje. Także sama jestem ciekawa wrażeń.